Lubimy czasem zaglądać do albumów i wspominać minione czasy. Gdy sięgnąć okiem wstecz okazuje się, że mamy w Bielsku-Białej sporo historii o ludziach, którzy swoim życiem odcisnęli piętno na naszym mieście. Jednym z nich jest Karol Lichoń, pierwszy cholewkarz w Cygańskim Lesie.
Chociaż Karol Lichoń zmarł już blisko pół wieku temu, wciąż dla swojej rodziny stanowi obiekt niekończących się opowieści o życiu zwyczajnego człowieka w dawnych czasach. Szczególnie zafascynowana nim jest jego prawnuczka, Dagmara Czernek-Kasiuba, dzisiaj mieszkanka Wrocławia. Pani Dagmara o swoim pradziadku i jego rodzinie opowiedziała również nam.
– Muszę zacząć od mojej prababci Agnieszki, która urodziła się w 1904 roku w Dąbrowie na Zaolziu – zaczyna swoją opowieść pani Dagmara. – Ponieważ pochodziła z niezamożnej rodziny, już w młodości nie miała łatwego życia. Wcześnie musiała iść do pracy, żeby pomóc rodzicom.
Życie w tamtych czasach na terenie Zaolzia nie było łatwe, gdyż był to obszar, do którego rościli sobie prawa Czesi. Prababcia pani Dagmary już wtedy podobno myślała o tym, aby przenieść się gdzieś dalej w głąb Polski.
– Niestety musiałaby mieć na to zgodę rodziny, a tej nie bardzo pomysł ten się podobał – tłumaczy nasza rozmówczyni. – Trudno się zresztą dziwić. Po prostu bano się o nią.
Przyszedł jednak rok 1920 i tereny, na których urodziła się prababcia pani Dagmary przyłączone zostały na mocy umowy międzyrządowej do ówczesnej Czechosłowacji. A prababcia Agnieszka, razem z rodziną, przesiedlona została na teren Polski, tuż przy granicy, do Jaworzynki.
– Tam prababcia znalazła pracę jako kucharka w bogatym domu – mówi pani Dagmara. – Praca była ciężka. Musiała wstawać skoro świt i iść parę kilometrów do domu swojego pracodawcy, gdzie bez przerwy stała przy garnkach, nosiła ciężkie rzeczy i ciągle z wymuszonym uśmiechem na ustach.
Wypłata, jak za taką harówkę, była skromna, więc prababcia pani Dagmary szukała pracy również w innych miejscach. Jak na złość znalazła ją, jako pomoc domowa… na Zaolziu. Musiała więc zdobyć specjalną przepustkę, która uprawniała ją do przekraczania granicy. W ten sposób przeżyła siedem kolejnych lat, aż w 1927 roku postanowiła przeprowadzić się do Bielska.
– Była już wówczas dorosła i nareszcie mogła postawiła na swoim.
W Bielsku, jak się szybko okazało, młodej kobiecie wcale nie było łatwiej. Sama w obcym mieście, na początku czuła się zagubiona. Nie miała też stałej pracy dorabiając sobie sprzątaniem i gotowaniem w bogatszych domach.
Mąż z targu
Czy to było szczęście, czy może taki los, w każdym razie niedługo po przeprowadzce prababcia Agnieszka poznała swojego przyszłego męża, Karola Lichonia, pradziadka pani Dagmary.
– Jak mówią opowieści rodzinne, prababcia wypatrzyła go pewnego dnia na targu, gdy dowcipkował ze znajomymi – tłumaczy prawnuczka Karola Lichonia. – Pradziadek zaczepił ją, zaczęli rozmawiać, a później umówili się na pierwszą randkę. Prababcia była w nim zakochana po uszy, bo pradziadek był bardzo wesołym człowiekiem, trochę awanturnikiem i podobał się kobietom. Zbliżyło ich również to, że oboje znaleźli się w ówczesnym Bielsku poszukując pracy i lepszego życia.
Pradziadkowie pani Dagmary długo ze sobą nie chodzili. Może nie chcieli tracić czasu. W każdym razie jeszcze w tym samym roku 1927 pobrali się. Być może, gdyby prababcia wiedziała, co jej mąż wyprawiał w młodości, nie spieszyłaby się z zamążpójściem. Nie wiedziała na przykład, że pradziadek, kiedy w rodzinnych Dobczycach pod Krakowem uczył się zawodu cholewkarza lubił wdychać w warsztacie opary płynu, który służył do wyprawiania skór… Jako świeżo upieczony mąż był jednak przez pierwsze lata podobno do wytrzymania.
– Kiedy na świat w 1930 roku przyszła ich córka, a moja babcia Irena, pradziadek postanowił założyć własny biznes w nadziei na lepszy byt. Nie chciał, aby jego żona wciąż dorabiała jako kucharka i sprzątaczka – twierdzi pani Dagmara. „Nie ma to jak własny zakład” – tłumaczył ponoć prababci. – „Mam w ręku dobry fach, a ludzie muszą mieć buty. Będzie nam lepiej.”
Prababcia Agnieszka była jednak pesymistką w tym względzie. Nie bardzo wierzyła w pomysły Karola Lichonia. Pradziadek jednak wiedział swoje. Dogadał się z właścicielem kamienicy, w której wynajmował mieszkanie i dostał na wynajem za kilka groszy suterenę, w której urządził swój pierwszy zakład cholewkarski. Nazwał go „Na teraz”.
W rękach Gestapo
„Na teraz” przetrwało niemal do wojny. Pozwoliło pradziadkowi pani Dagmary i jego rodzinie spokojnie żyć w tamtych ciężkich czasach. Prababcia pani Dagmary miała jeszcze jedną z tego korzyść, bo zawsze miała eleganckie i dopasowane buty, oczywiście zrobione przez jej męża.
W czasie wojny Karol Lichoń popadł jednak w prawdziwe tarapaty. Z natury był zadziorny i nie pozwalał sobie jeździć po głowie. Któregoś dnia pokłócił się z niemieckim fabrykantem, któremu zrobione przez Lichonia buty nie przypadły do gustu. Efekt tej sprzeczki okazał się dla pradziadka pani Dagmary opłakany. Już po kilku godzinach w jego mieszkaniu zjawiła się niemiecka policja i cholewkarz został aresztowany.
– Pradziadek trafił do aresztu – wspomina opowieść pani Dagmara. – Prababcia z moją babcią Ireną chodziły tam codziennie dowiadywać się o sytuacji. Chciały jakoś wyprosić uwolnienie pradziadka. Okazało się jednak, że zajęło się nim już Gestapo i wydało na pradziadka wyrok śmierci.
Los dzielnego cholewkarza wydawał się przesądzony. Z rąk Gestapo mało kto wychodził przecież żywy. Ale Karol Lichoń urodził się chyba pod szczęśliwą gwiazdą. Kilka dni przed egzekucją prababcia pani Dagmary spotkała bowiem w okolicy aresztu Niemca, u którego jej mąż pracował wcześniej przy wyrobie trumien. Powiedziała mu o wszystkim i poprosiła o pomoc. Los uśmiechnął się do niej, bo tydzień później do drzwi domu zapukał gospodarz.
– Pradziadek miał wtedy krzyknąć od progu: „Wypuścili mnie, bandyci!” – śmieje się pani Dagmara.
Ta dramatyczna przygoda sprawiła, że pradziadek pani Dagmary jeszcze bardziej zawziął się na okupantów. Jeżdżąc od czasu do czasu rowerem do Oświęcimia po skóry do produkcji butów, przejeżdżał obok obozu zagłady. Za każdym razem brał ze sobą bochenek chleba, który w odpowiednim momencie przerzucał przez obozowy mur.
Cholewkarz i dorożkarz
Do końca wojny pradziadkowi Karolowi udało się przeżyć już bez większych ekscesów. A po jej zakończeniu otworzył już z prawdziwego zdarzenia zakład cholewkarski i szybko stał się szanowanym obywatelem miasta. Zatrudnił nawet Niemca, a buty robił stacjonującym wówczas w Bielsku oficerom radzieckim. Umiał sobie poradzić. W końcu, ponieważ pochodził ze wsi, skorzystał też z możliwości kupienia kawałka pola na obrzeżach miasta, w dzielnicy Cygański Las. I tam właśnie zbudował swój dom. Ponieważ był obrotny, szybko kupił konia, dorożkę, zarejestrował ją w urzędzie jako pojazd do przewozu ludzi i w każdą niedzielę dorabiał sobie jako konna taksówka. Wciąż jednak miał przekorną duszę, co coraz bardziej przeszkadzało prababci pani Dagmary. Tak się więc stało, że w końcu się rozwiedli, w latach pięćdziesiątych.
– Pradziadek zmarł w 1974 roku – mówi pani Dagmara. – Miał już wtedy duży zakład cholewkarski, dom, dorożkę i spory kawałek pola. Moja prababcia przeżyła go o całe dziewięć lat. Nigdy jednak nie żałowała małżeństwa z Karolem. Sama nie pamiętam prababci, jej historię znam z opowiadań mojej babci Ireny. Pamiętam, że już jako małe dziecko lubiłam te różne opowieści, o tym jak to się żyło w dawnych czasach. Najczęściej właśnie powtarzano w rodzinie historię mojej prababci i pradziadka.
@Hermenegilde Dla wielu w naszym mieście odpowiednia historia zaczyna się dopiero w czasach nie tak znowu odległych.Część z nich zdążyła już wyjechać назад w rodzinne strony po utracie opieki jedynie słusznej ideologii.Jeśli opluty “los dzielnego cholewkarza” rzucającego chlebem dla jaj uwiera jak onuca w gumofilcach wystarczy opisać swoją własną historię gdzie skutki i przyczyny nie będą “inne”. A wskutek “niedopowiadania” właśnie wylewa się narracja takich mocarzy intelektu jak choćby niejaka “nasza”Gdula.Kontynuator bolszewickiej narracji swojego mentora towarzysza tatusia.”Nie idźcie tą drogą Sabo(hermenegilde)”jak rzekł wybitny kreator historii skażony “inną przyczyną” zwaną dolegliwością filipińską.
Dobrze że ludzie zbierają zdjęcia i piszą historię w latach 70 widziałem jak ludzie w Bielsku wyrzucali i palili zdjęcia listy z przed 1900 roku nie wypadało trzymać staroci ja mam od pradziadków do dziś wszystkich zdjęcia ślubne wypisane z tyłu z rocznikami i nazwiskami kto kim był itp.
Dużo tych zdjęć było sprzed 1900 r.?
„Chamstwu w życiu, należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom” Na przełomie XIX i XX wieku najpopularniejszym fotografem działającym w Bielsku i Białej, był urodzony w 1851 roku w Opawie Hugo Schreinzer. Początkowo Schreinzer kształcił się w zawodzie apretera w przemyśle sukienniczym, jednak po opanowaniu tajników wykonywania zdjęć, w sierpniu 1878 roku zarejestrował działalność fotograficzną. Jego atelier mieściło się wśród ogrodów przy nieistniejącej już ulicy Zamkowej w Białej, łączącej ówczesne ulice Szpitalną i Hettwerowej, obecne Dmowskiego i Broniewskiego, na terenie dzisiejszego osiedla Śródmiejskiego. Przez ponad czterdzieści lat klientelę fotografa stanowiła bielsko-bialska burżuazja, mieszczaństwo, robotnicy oraz chłopi z okolicznych wiosek. Rozwój fotografii pod… Czytaj więcej »
To co widziałem to ponad 200 niektóre w albumach widziałem jak jeden pan wybierał tylko zdjęcia żołnierzy Podhalańczyków z jednostki Bielska B i z uroczystości na jakimś placu w BB i stojące dorożki na pl. Chrobrego
W czasie wojny takich gości mobilizowali i brali na front. Trudno pisać “los dzielnego cholewkarza” bo się pokłócił z niemieckim fabrykantem, wojna to nie bajka.
Historia miejscami nieprzekonywująca, zdjęcia często mówią same, lepiej bez dopowiadania. Jeśli dziadek zawziął się na okupantów no to nie robił im na złość przerzucając bochenek chleba za płot obozu. Rozwiedli się z prababcią bo dziadek miał coraz bardziej przekorną duszę? – przyczyny rozwodu są inne.