Przypuszcza się, że garncarstwo należy do najstarszych rzemiosł na świecie. Dawniej odgrywało czołową rolę także na Śląsku Cieszyńskim. Rozpowszechniło się już w średniowieczu, z czasem zaś tutejsze wyroby nabrały takiej doskonałości, że zaczęto je wywozić poza granice regionu.
Nic dziwnego, że garncarstwo zajmuje poczesne miejsce nie tylko w kulturze materialnej Śląska Cieszyńskiego, ale odcisnęło swe piętno także w cieszyńskiej sztuce ludowej. Pierwszy ośrodek garncarski powstał oczywiście w Cieszynie. Zresztą w podgrodziach dawnych zamków nigdy nie brakowało garncarzy. W większych miastach posiadali nawet własne cechy. Historyk Franciszek Popiołek w „Dziejach Cieszyna”, wydanych w 1916 r., pisze, iż miejscowy cech garncarski otrzymał potwierdzenie statutów od księcia Adama Wacława w 1596 r. Z dokumentu dowiadujemy się, że obok płacenia standardowych, ówczesnych podatków cech miał również w razie potrzeby wystawić piec w izbie radnych i naprawiać go według potrzeby.
Niestety, mimo iż najwięcej garncarzy pracowało właśnie Cieszynie, to – jak zauważa znany zaolziański folklorysta Karol Piegza – o ceramice cieszyńskiej wiemy bardzo mało. Niewiele jej okazów zachowało się też po dzień dzisiejszy. Przetrwała za to ulica Garncarska. Dzięki temu wiemy, gdzie dawni fachowcy lokowali swe warsztaty.
„Bóncloki” zawojowały rynek
Mniejszych ośrodków garncarskich było na Śląsku Cieszyńskim sporo. Do najbardziej znanych (nie tylko w naszym regionie) należały Jabłonków i Skoczów. Warto jednak wymienić także Toszonowice Górne oraz Błędowice z Datyniami.
Z Toszonowic Górnych, z firmy Rudolfa Morania pochodziły słynne „bóncloki” (czy inaczej „kamiónki”). Przedsiębiorca, który w krótkim czasie zmienił niewielki warsztat garncarski w małą fabryczkę, rozwoził je na początku XX wieku furmankami, a później nawet autem ciężarowym do Ostrawy, Cieszyna, Skoczowa, Trzyńca, Jabłonkowa, a nawet Czadcy. Moraniowskie „bóncloki” cieszyły się zawsze popytem, ponieważ cechowała je większa trwałość. Do ich produkcji używano lepszej, twardszej gliny sprowadzanej aż z Czech, m.in. dlatego sprzedawano je łatwo i z dobrym zyskiem. Co ciekawe, według czeskiego etnografa Vladimíra Scheuflera nazwa „bónclok” pochodzi od niemieckiej nazwy miasta Bolesławiec – Bunzlau, gdzie od połowy XVI w. zaczęto wyrabiać gliniane naczynia, nazwane kamionkami, jako że odznaczały się wielką trwałością. Rudolf Morań zmarł 30 kwietnia 1941 r., natomiast jego fabryczka przeżyła go tyko o dziewięć lat. Zamknięto ją w 1950 r.
Ze starych dokumentów dowiadujemy się, że warsztaty garncarskie funkcjonowały we Frysztacie, ładne i oryginalne wyroby produkowali też garncarze z Błędowic Dolnych i Datyń Dolnych. Można je było poznać po czystej śmietanowobiałej polewie i roślinnych motywach w dekorze. Ozdabiały je też czasem napisy: dedykacje, daty, itp.
Wyraźne walory artystyczne miały również wyroby opuszczające fabryczkę ceramiczną w Suchej Górnej, założoną w 1918 r. przez hrabiego Larischa. Po I wojnie światowej piękne wyroby górnosuskie zdobyły szeroki rynek zbytu. Kupowano je w Ostrawie, Brnie, Ołomuńcu, Opawie, Pradze. Znaczna ich część szła na eksport do Anglii, Francji, Polski, Austrii, a nawet Ameryki. Przy produkcji ceramiki artystycznej wykorzystywano nowoczesne urządzenia, wysokiej jakości glinę garncarską z miejscowych złóż, ale z czasem także białą glinę kaolinową z Karlowych Warów. Niestety górnosuską firmę „zabił” wielki kryzys gospodarczy. Fabryczkę zamknięto w 1928 r.
„Ździorba na warzyni”
Przez lata z garncarstwa słynął Jabłonków. To tam po Cieszynie pracowało najwięcej garncarzy, czyli hafnerów, jak im za czasów austriackich do metryk wpisywano. Jabłonków „wspólnie ze Skoczowem oraz Wisłą zaopatrywał w wyroby garncarskie niemal całe Podbeskidzie” – przekonywał Longin Malicki. W swej pracy pt. „Zarys kultury materialnej górali śląskich”, wydanej w 1939 r. przez Muzeum Śląskie w Katowicach, zanotował: „Garncarze, czyli gańczorze jabłonkowscy przyjeżdżali ze swoją ceramiką w niedziele do Istebnej, gdzie na placu przed kościołem rozkładali różne gorki i żelaźnioki. Starsi górale pamiętają jeszcze, że m.in. najczęściej sprzedawał tu ździorba na warzyni Adam Byrtus, garncarz z Jabłonkowa, rodem z Istebnej”.
U garncarzy jabłonkowskich kupowali górale z Istebnej, Jaworzynki i Koniakowa. „Nowe garnki drutowano przeważnie od razu, aby wytrzymały kilka lat. W Wiśle istniało osobne centrum garncarskie w placu, gdzie dziś znajduje się kawiarnia Oaza” – pisał Longin Malicki.
Misy wiślańskie (tzw. „piekocze”) osiągały jeszcze większe rozmiary niż jabłonkowskie. Niestety, rozmiary naczyń nie szły w parze z ich cenami. Popyt na wyroby garncarskie zawsze był niewielki, a konkurencja duża. Towar sprzedawano więc dosyć tanio, często nawet wymieniano je za naturalia, a więc za mleko, masło, ser, jajka czy mięso.
„Podczas targów tygodniowych, a zwłaszcza dorocznych jarmarków, garncarze wystawiali swe wyroby na rynku wprost na ziemi. We wtorki handlowano na targu w Jabłonkowie. (…) Tamtejsi garncarze jeździli ze swym towarem nawet do Galicji w stronę Krakowa” – pisał z kolei Karol Piegza w broszurze z 1971 r. zatytułowanej „Ceramika cieszyńska”.
Longin Malicki przekonywał zaś w 1939 r., że jabłonkowskim handlowym hitem były misy w kształcie ściętego stożka z brzegiem profilowanym i zagiętym do środka, z polewą barwy jasnobrunatnej. „Wewnątrz misy biegnie ornament najczęściej z linij falistych, czasem zaś złożony z ciemniejszych plam i mniejszych kropek” – opisywał badacz, dodając, że na początku XX wieku jabłonkowskie misy były w powszechnym użyciu.
„Dalej należy wspomnieć o „rynikach” glinianych, tj. wielkich i głębokich misach z dwoma uchami na brzuścu, opartych na trzech nóżkach, zwężających się ku dołowi. Ryniki te stawia się wprost na „nolepie”, na skutek czego jego czerep jest zwykle z zewnątrz okopcony. Dawniej używano również tzw. „piekoczy” o jasnobrunatnej zazwyczaj polewie, w formie glinianego kosza z kabłąkowym, płaskim uchwytem, przymocowanym do nieco spłaszczonych w tym miejscu boków naczynia. (…) Należy też wymienić „banioki”, duże gliniane naczynia dzbankowate z szyjką krótką, wywiniętą na zewnątrz, polewane na kolor ciemnobrunatny o silnym połysku. Czerep jest tutaj podłużny, górą szerszy, a zwężający się ku dołowi” – wymieniał najbardziej charakterystyczne wyroby jabłonkowskich garncarzy Longin Malicki. I zaznaczał, że nie wolno też zapomnieć o malowanych kubkach jabłonkowskich, spotykanych najczęściej w Istebnej, Koniakowie i Jaworzynce, które zaopatrzone w ucho (i górą zwężone) posiadają brzeg nieco wywinięty. Na tle jasnobrunatnej polewy tych garnków zarysowują się wyraziście białą farbą wykonywane zdobienia, zazwyczaj meandry z kropkami lub grube kreski o układzie jodełkowym.
„Powszechne są też brunatne polewane cypki do karmienia dzieci: są to małe, do 8 cm wysokie dzbanuszki z dość wysoką szyjką i lekko wywiniętym brzegiem, przy którym tuż obok ucha umieszczona jest na brzuścu rurka do karmienia. O „czepnikach”, czyli ciepnićkach do przechowywania mleka wspomniano już wyżej” – pisał Longin Malicki.
„Żegnoczki” i dzbanki na „kwit”
Jeszcze innym ważnym ośrodkiem słynącym z garncarskiego rzemiosła był Skoczów, gdzie zdaniem Karola Piegzy, cała jedna uliczka (dzisiejsza Kościelna?) była zamieszkała przez tych fachowców. W 1621 r. w miasteczku nad Wisłą żyło trzech garncarzy. Na początku XIX wieku funkcjonował tam jeszcze cech garncarski, a w 1845 r. zarejestrowanych było 11 garncarzy. Wyrabiali oni kubki do picia, garnki, miski, tzw. dwojaki, makutry, cedzaki, talerze, dzbany, tzw. flaszki na oleje oraz kaganki służące do oświetlenia.
„Skoczów dostarczał ceramikę głównie dla Brennej, jako najbliżej leżącej. Inne miejscowości góralszczyzny zaopatrywał dawniej w wyroby garncarskie Jabłonków. W Skoczowie trudni się rodzina Raszków już w trzecim pokoleniu garncarstwem. Dzisiaj warsztat ten prowadzi Sarkander Raszka, który wyrabia także ludowe kropielniczki zwane »żegnoczkami«” – pisał Longin Malicki.
Ostatni skoczowski garncarz urodził się w 1876 r. Rzemiosło w tej rodzinie przechodziło z pokolenia na pokolenie. Garncarzem był jego ojciec, dziadek i pradziadek. Warsztat Jana Sarkandra Raszki funkcjonował do 1935 r., wyrabiał w nim różnego rodzaju ceramiczne naczynia codziennego użytku.
Folklorysta Ludwik Brożek w 1932 r. na łamach „Zarania Śląskiego” informował że kompletny zbiór wyrobów z gliny ostatniego z garncarzy skoczowskich zgromadził Karol Praus junior. Perełką była zaś kolekcja „żegnoczków”, czyli kropielniczek na święconą wodę (sporządzonych z gliny, porcelany i metalu). Niestety zbiór ten „uległ rozproszeniu” w trakcie II wojny światowej. Zdaniem Ludwika Brożka, ciekawe były również typowe dla Moraw dzbanki na „kwit”, czyli na wódkę dawniejszego wyboru o mocy 35 procent.
„Szyjka tego dzbanka jest bardzo krótka, rozszerzona ku górze oraz zakończona dzióbkiem, jest ona zupełnie zakryta, tworząc miseczkowate zagłębienie, w którym jest mały otwór, zatykany koreczklem. Polewa dzbanków „na kwit” wyrobu Raszki, posiada najczęściej barwę ciemnobrunatną lub prawie czarną, na tle której występuje jeszcze ornament wgłębny, złożony z szeregu rowków. Często także noszą one na brzuścu żłobiony napis z imieniem oraz nazwiskiem właściciela” – opisywał z kolei te wyroby Longin Malicki.
Zamiast garnków – kafle
Lata 30. XX wieku były już jednak schyłkiem cieszyńskiego garncarstwa. Gwałtowne zmiany w tej branży nastąpiły już w drugiej połowie XIX w, wraz z rozwojem przemysłu. Zaczęto wówczas produkować na szerszą skalę naczynia emaliowane i inne, co spowodowało gwałtowny spadek popytu na wyroby garncarskie.
„Garncarstwo zaczęło podupadać, gdyż we Frydlancie wprowadzono produkcję naczyń blaszanych, emaliowanych, a w hucie trzynieckiej rozpoczęto wyrób garnków żelaznych (lanych), zwanych zieleźniokami. Oba gatunki tych naczyń były o wiele trwalsze od glinianych, a do tego niedrogie. Zmuszało to garncarzy do szukania nowych źródeł zarobku, a że kaflarstwo miało wiele wspólnego z garncarstwem, zaczęto synów przysposabiać do zawodu kaflarskiego” – tłumaczył Karol Piegza. I tak zakład kaflarski zaczął działać w Jabłonkowie. Z wyrobu pięknych kafli, tzw. majolik, słynął też Frydek, natomiast po polskiej stronie dzisiejszej granicy Strumień.
Strumieńska ceramika z końca XIX w. to garnki dwuuszne, wazony na kwiaty, dwojaki i misy. W czasie I wojny światowej działał tam warsztat Leopolda Kaszy, natomiast w 1921 r. Walenty Gnidziński uruchomił fabrykę kafli. Interes rozwijał się bardzo dobrze, w efekcie w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku Gnidziński przeobraził niewielki warsztat w duży zakład, zatrudniając około 120 osób. Kafle wypalano z bardzo dobrej jakości miejscowej gliny aż w dwunastu piecach. Był to już jednak czas, gdy garncarstwo szybko zanikało, ostatecznie zaś upadło po II wojnie światowej.