Kultura i rozrywka Sucha Beskidzka Wadowice Oświęcim

Garaż pełen skarbów

Fot. Wojciech Ciomborowski

W przydomowym garażu najczęściej stoi samochód, którego używamy na co dzień. Należący do mieszkającego w Barwałdzie Górnym Piotra „Łysego Łosia” Żaka skrywa nie tylko wiele motoryzacyjnych perełek na dwóch, trzech i czterech kółkach, ale i innych skarbów.

Znajomo i przyjaciele Piotra Żaka z rzadka mówią mu po imieniu. – Z bliskiego mi środowiska chyba tylko rodzice zwracają się do mnie Piotrek. Dla innych jestem Łysym, Łosiem lub Łysym Łosiem. Kiedyś nawet w urzędzie się tak podpisałem – mówi mieszkaniec Barwałdu Górnego. Wspomina, że ksywka Łysy wzięła się po prostu z ludzkiej przekory, czyli z uwagi na jego długie włosy. Drugą ksywę, czy też część dłuższej zyskał w sytuacji, która do dziś wywołuje u niego ciary na plecach. Życie tak mu się poukładało, że wyjechał do Norwegii do pracy. Mieszkał ze znajomymi 13 km od Oslo nad wielkim rozlewiskiem. Chodził z nimi nad nie na ryby, a niekiedy w samotności kontemplował. – Siedziałem sobie kiedyś nad tym rozlewiskiem. Nagle coś trzasnęło i młodnik zaczął się ruszać. Zdążyłem tylko wstać gdy wyskoczył przede mną pokaźny łoś. I on, i ja byliśmy w szoku. Staliśmy tak naprzeciwko siebie przez kilka sekund, które trwały wieczność. Wreszcie wskoczył do wody, przepłynął 300-400 metrów, obrócił się i spojrzał jeszcze raz na mnie. Gdy zacząłem o tej historii opowiadać znajomym zostałem Łysym Łosiem – wspomina.

GRANIE  I REPEROWANIE

Nieraz mówi się, że genów nie sposób oszukać. W przypadku Łysego Łosia owo powiedzenie sprawdza się niemal co do joty. Jego dziadek Sylwester grał nie tylko na skrzypcach, ale także na akordeonie. Ojciec Zdzisław był natomiast wziętym saksofonistą i niejeden weekend spędził z tych instrumentem w ręce grając na weselach. – Może i w muzyce bym się odnalazł. Mam nawet gitarę elektryczną. Grywałem na niej, ale teraz służy już tylko jako element wystroju – mówi barwałdzianin, którego ojciec i dziadek byli nie tylko niezłymi muzykami, ale i równie dobrymi, a może nawet lepszymi złotymi rączkami, a do tego byli miłośnikami dwu kółek. – Odkąd pamiętam w domu był jakiś motocykl. Wiem, że miał mwf 175 z lat 60-tych minionego wieku i dkw 500,  także fiata topolino – opowiada. Zauważa przy tym, że jego przodek był kim, kogo dziś określa się mianem customera, czyli osoby nie tylko potrafiącej naprawić motocykl lub samochód z dostępnych części, ale i samemu je zrobić, a także przerobić pojazdy, by były bardziej użyteczne. Do posiadanego ciągnika rolniczego marki deutz samodzielnie wykonał cały osprzęt. Własnoręcznie zbudował nawet tokarkę, kupując jedynie głowicę do niej. – Zbierał różne rzeczy od drobnych śrubek zaczynając, by potem je umiejętnie wykorzystać. Pamiętam, że jak jakaś maszyna się zepsuła to znalazł na złomie kawałek metalu i całą zimę go szlifował, ale dorobił uszkodzone koło zębate – wspomina Łysy Łoś uzdolnionego manualnie dziadka.

Ojciec Piotra Żaka nie tylko grywał na weselach. Przede wszystkim był modelarzem cholewkarskim, a potem szył cholewki. Gdy jeszcze w Polsce panowała era biało-czarnych telewizorów był w wiosce złotą rączką, która potrafiła naprawiać zarówno je, jak i szereg innych sprzętów codziennego użytku. – Jeździliśmy z tatą na giełdę do Krakowa i kupowaliśmy rezystory, tranzystory, lampy i inne części. Wykorzystywał je do naprawiania tego, co ludzie znosili mu. Niekiedy tych telewizorów było tak dużo, że stały ustawione pod sam sufit – wspomina Łysy Łoś. Dodaje, że jego ojciec do dziś, choć ma już 86 lat, robi wzory obuwia lub coś naprawia. Jeszcze dwa lata temu regularnie pojawiał się w warsztacie syna i z zapałem pomagał mu w restaurowaniu pojazdów.

NIESPRAWNY MOTOCYKL LEPSZY OD MOTORYNKI

Wielka przygoda wówczas jeszcze Piotrka z motoryzacją zaczęła się gdy ten miał 12 lat. Wówczas zarobił pierwsze w  życiu pieniądze, malując sąsiadowi okna. Wypatrzył, że u niego w garażu stoi wyraźnie nieużywany shl (marka motocykli produkowanych początkowo w Hucie Ludwików, a potem także w Kielcach i Warszawie). Zdecydował się część zarobku wydać na jego zakup. – Koledzy mieli motorynki, a je zdobyłem motocykl. Była duma i to nawet biorąc pod uwagę fakt, że ten był niesprawny, a sam ledwo mogłem na nim usiąść bo taki był duży i ciężki – wspomina barwałdzianin, który dopchał jednoślad do domu z pomocą kolegi Macieja Wodniaka, a potem podjęli próbę jego odpalenia, choć ta od początku skazana była na niepowodzenie. Na nic zdawały się próby odpalenia maszyny na tzw. popych. Motocykl miał bowiem skrzywiony wał. – Udało mi się go sprzedać. Dziś tego żałuję – mówi obecny customer, który więcej frajdy miał już z nabycia w wieku 15 lat junaka m10, choć wydał na niego ówczesne trzy czerwone stówki, co było wtedy majątkiem. Tym razem jednoślad był sprawny, ale niemniej ilość awarii jaka mu się przydarzała była ogromna. Nie będzie przesadą napisanie, że częściej stał niż jeździł, a najbardziej zawodziła prądnica.

W szkole średniej zamiłowanie barwałdzianina do motoryzacji osłabło, a w głowie bardziej były mu dziewczyny. Taki wiek. Jednak pasja szybko wróciła. Tyle tylko, że o nieco innym profilu. Zaczął ścigać się w amatorskich rajdach samochodowych (KJS-ach). – Miałem malucha. Imponował nam wtedy kolega, który jeździł fordem sierrą cosworth. W tamtych czasach to była inna bajka – mówi. A gdy po ślubie zamieszkał w Andrychowie i zarabiał na życie jako didżej wszedł w środowisko miłośników… samochodów terenowych. Kupił gaza 69, a przy tym zaczął jeździć jako pilot rajdowy, a potem i sam z powodzeniem zasiadał na fotelu kierowcy. Będąc członkiem Jeep Klub 4×4 Bielsko-Biała nie tylko jeszcze lepiej poznał środowisko rajdowe i specyfikę tej dyscypliny sportu, ale także solidnie liznął mechaniki, odkrywając, że ma do niej smykałkę.

PASJA ZRODZIŁA SIĘ Z PRZYPADKU

Na dobre restaurowaniem i przerabianiem motocykli Łysy Łoś zajął się dekadę temu. Jak to zwykle bywa nieco z przypadku. – Wybraliśmy się ze znajomymi na przejażdżkę terenowym nissanem patrolem. Poproszono nas o pomoc w doholowaniu starego poloneza na spotkanie miłośników zabytkowych pojazdów jaki odbywał się wtedy w Kwaczale – wspomina. Gdy już barwałdzianin dotarł do Kwaczały, to uznał, że przespaceruje się i poogląda wystawiana pojazdy. Co prawda nie było wśród nich rarytasów, ale jednak widok leciwych maluszków, czyli fiatów 126 p., polonezów, nysek, żuków i garbusów robił na nim wrażenie, a w głowie zrodziła się myśl, że „to jest to”. Postawił jednak na motocykle. – Jeszcze jako dziecko, oglądając filmy, marzyłem aby mieć kiedyś harleya davidsona. Model się nie liczył. Chciałem mieć jakikolwiek model tej marki – opowiada Łysy Łoś o tym jak na nowo, już na poważnie, zaczął tworzyć kolekcję motocykli, sukcesywnie rozbudowując garaż. Ten zyskał nazwę nieprzypadkowo nawę Mordor Custom Garage bo właściciel jest miłośnikiem twórczości Tolkiena i tym samym „Władcy Pierścieni”.

Pierwszym wehikułem jaki pojawił się w garażu był motocykl k 750, stylizowany na bmw r75 sahara w barwach 21. Dywizji Pancernej (Afrika Korps), niemieckiej dywizji działającej w czasie II wojny światowej na terenie Libii. – On był niedokończony. Był częściowo pomalowany, ale nie posiadał kompletnej elektryki i nie palił. Sporo było zatem do zrobienia. Od razu rzuciłem się na głęboką wodę. To było prawdziwe wyzwanie – opowiada barwałdzki customer. Nie tylko dokończył prace lakiernicze, ale również zajął się elektryką i mechaniką. – Radość z pierwszej przejażdżki była ogromna – wspomina Łysy Łoś, który jako miłośnik historii uznał, że skoro ma taki, a nie inny motocykl, to warto zadbać o inne detale. Postanowił zdobyć replikę munduru niemieckiego żołnierza. Mógł kupić oryginalny, ale ten kosztuje majątek. Ponadto doposażył pojazd w replikę karabinu maszynowego mg34, skrzynię na amunicję i radiostację. Naniósł również na karoserię oznakowanie dywizyjne, a na koszu umieścił palmę, identyczną jak ta, jaką malowano na pojazdach biorących udział w działaniach wojennych na piaskach pustyni. I teraz Rommel wygląda jak spod igły. – Każdy mój pojazd otrzymuje nazwę związaną z wyglądem, kolorem, historią. W tym przypadku była ona oczywista – mówi restaurator. Erwin Rommel od którego nazwiska pochodzi  nazwa był najmłodszym niemieckim feldmarszałkiem podczas II wojny światowej i dowódcą Afrika Korps.

Gdy projekt „Rommel” dobiegł końca Łysy Łoś kupił kolejnego k 750, który teraz nosi już nazwę „Black Betty” lub pieszczotliwie „Habeta”. Podobnie jak pierwszy nabytek ma wózek boczny, ale został zdemontowany. Tyle tylko, że o ile „Rommel” w około 95 procentach pozostał oryginalny to „Black Betty” została rozebrana na części pierwsze. Po przerobieniu w niej ramy i błotników została wystylizowana na tzw. bobbera. – W historii motoryzacji mamy dwie grupy motocykli. W Ameryce powstał  urban brat bobber style, czyli bobber Te motocykle są duże i masywne – opowiada Łysy Łoś. Wspomina, że w Wielkiej Brytanii zrodził się nie styl cafe racer. Te jednoślady to  motocykle o niewielkiej mocy, zoptymalizowane pod kątem szybkości i łatwości obsługi, stawiając na drugorzędnym miejscu kwestię komfortu, gdyż wykorzystywano je do jazdy na krótkich odcinkach, stylizując na wzór motocykli biorących udział w wyścigach Grand Prix we wczesnych latach 60-tych XX wieku. – Urządzano na nich wyścigi pomiędzy kafejkami i pubami, więc były ogołacane ze wszystkich zbędnych elementów, a dla zapewnienia stabilności kierowcy robiono „zadupek”, na którym obowiązkowo malowano lub naklejano wyścigową szachownicę. Miały małe lusterka, nierzadko montowane nie nad, ale pod kierownicą. Poszczególne zegary były integralne i zakładano je nad kierownicą – mówi customer o charakterystycznych cechach. tego stylu. Dodaje, że cafe racer to nie tylko styl w motoryzacji, ale i w ubiorze, wyróżniający się między innymi odpowiednio uszytymi kurtkami.

Mając już bobbera Łysy Łoś uznał, że warto w kolekcji mieć także jakiegoś cafe racera, które tworzyło się, i nadal się to robi, na bazie modeli znanych marek. On chciał mieć coś bardziej oryginalnego. Wypatrzył nawet suzuki, ale właściciel nie chciał się pozbyć… dekoracji własnego biura. – Wcale mu się nie dziwię. Pięknie w nim wyglądała – przyznaje barwałdzianin. Szczęście uśmiechnęło się do niego 5 lat temu, dzień przed… Dniem Wszystkich Świętych. Był już wieczór gdy w Internecie wypatrzył ofertę sprzedaży hondy cx e-sport 500. W przeciwieństwie do modelu cx 500 jest on bardzo rzadki i w jednym elemencie znacząco różni się budową. Łatwiej przerobić go na cafe racera z uwagi na kształt baku. W „zwykłym” cx 500 ten jest zbyt owalny. – Od razu chwyciłem za telefon  i pytałem czy ogłoszenie jest aktualne, bo jak tak to wsiadam rano w busa i jadę po niego. Miał być sprawny, ale wolałem nie ryzykować jazdy z Sandomierze niesprawdzonym motocyklem z początku lat 80-tych – wspomina tamten dzień Łysy Łoś, który miał nosa. Bo honda, która miała „jeździć, skręcić i hamować” z trudem… zapaliła. – Stało się to pretekstem to „urwania” z ceny jeszcze kilku stówek. Zostało na paliwo i hot-dogi po drodze – śmieje się restaurator motocykli z duszą. Kupioną hondę rozebrał do „gołej śrubki” i odpowiednio ją stylizując poskładał, przy okazji dospawał i wyklepał potrzebne elementy. – Poczułem, że w moim garażu pojawił się duch dziadka. Wiele części nie kupowałem, lecz robiłem sam. Dzięki temu motocykle mają dołożone coś ode mnie, co czyni je wyjątkowe i czego nie da się podrobić – cieszy się posiadacz Łondy Shepard bo taką nazwę otrzymała przerobiona na cafe racera honda cx e-sport 500.

MARZENIA SIĘ… REALIZUJE

Mając już w kolekcji trzy okazałe motocykle Łysy Łoś postanowił zrealizować dziecięce marzenie, a tym samym być szczęśliwym posiadaczem harleya davidsona. Będący w zasięgu możliwości finansowych egzemplarz ścignął prosto ze Stanów Zjednoczonych. Tyle tylko, że stosunkowo niska cena nie była dziełem przypadku, czy też okazją. Po prostu motocykl był zdekompletowany i nie palił. – Wiedziałem na co się piszę. Brakowało wielu części mechanicznych, jak i osprzętowych. Złożenie wszystkiego sporo kosztowało bo w tym przypadku niewiele można było samemu podziałać. Projekt trwał około pół roku – wspomina customer, który zamontował w harleyu ręcznie robioną boczną sakwę. Samodzielnie wykonał też siedzisko. Początkowo chciał wykorzystać za bazę z polskiego, poczciwego ursusa, lecz takowego nie znalazł. Skończyło się na wystylizowaniu siedziska z innego kultowego motocykla jakim jest indiana scout i to z 1927 roku. – Mam już harleya, o którym marzyłem. Miło byłoby mieć także indianę scouta. Marzenia się nie spełniają, je się realizuje – uśmiecha się Łysy Łoś, który dał harleyowi imię Brudny Harry.

W kolekcji mieszkańca Barwałdu Górnego jest jeszcze mw 72, którego odrestaurowaniem zajął się od postaw. Poświęcił na nią dwa lata, co jest najdłuższym projektem jaki zrealizował, choć nadal maszyna ma jeszcze pewne mankamenty, które trzeb wyeliminować. Niemniej jest już sprawna, jeżdżąca i wymalowana, choć jeszcze nie otrzymała nazwy. – Jest czarna, więc pewnie nazwa będzie miała jakiś związek z tym kolorem. To jest kopia bmw r71. Jest ich niewiele na rynku i nawet do remontu sporo kosztują, więc cieszę się, że udało mi się ją zdobyć – mówi szczęśliwy posiadacz. Wspomina, że od trzech lat na poddanie metamorfozie czekają już kawasaki 500 i honda magna 750. Oba prawdopodobnie sporo „spuchną” i staną się rasowymi bobberami.

MORTENSEN Z GOTLANDII

Jeszcze gdy Łysy Łoś z zapałem dawał nowe życie motocyklom, przeobrażając je zarazem z brzydkich kaczątek w łabędzie, jednemu  jego kolegów zamarzyło się posiadanie volvo pv544. Postanowił wykorzystać doświadczenie barwłdzianina w sprowadzeniu go z Gotlandii. Customer żywo zainteresował się nie tylko tematem sprowadzenia samochodu, ale historią tego modelu. Odkrył, że pv to seria dwudrzwiowych i czteroosobowych modeli volvo, które miały być mniej paliwożerne od obecnych na rynku konkurentów. Prace nad nimi rozpoczęto jeszcze w okresie II wojny światowej, więc szwedzki koncern zmagał się z brakiem surowców, co odbiło się na wielkości projektowanego pojazdu. Ten został wdrożony do produkcji w 1944 roku, ale dopiero po trzech latach była ona seryjna. I choć uważano model za przestarzały, to z uwagi na swoją wytrzymałość i siłę cieszył się dużym wzięciem. Uznanie zyskał dzięki udziałowi w Rajdzie Kenii, długodystansowym rajdzie w Brazylii, co tylko potwierdzało jego trwałość, odporność na trudne warunki i bezawaryjność. Volvo p544 zapisało się przy tym w historii motoryzacji z jeszcze jednego powodu. 13 sierpnia 1959 roku został dostarczony klientowi w Karlstad pierwszy egzemplarz  seryjnie zamontowanymi trzypunktowymi pasami bezpieczeństwa.

Model jaki dotarł z Gotlandii do Barwałdu Górnego pochodzi z 1958 roku, a zatem auto ma już… 62 lata. – Od początku mi się podobał. Musiałem go jednak oddać koledze. Zastrzegłem jednak, że gdyby chciał go się pozbyć to mam prawo pierwokupu. Nie musiałem długo czekać – opowiada. Dodaje, że zawsze gdy kupował motocykle, te muszą do niego „przemówić”, czymś zauroczyć. – Gdy przyjechał czułem, że on będzie mój. I volvo wróciło tam, gdzie spędziło pierwszą noc na polskiej ziemi – śmieje się kolekcjoner motoryzacyjnych perełek, nazywając czterokołowy okaz Mortensen. Ten miał wówczas jeszcze oryginalny silnik o pojemności 1600 cm3, generującą moc 50 koni mechanicznych, co przy dość dużej masie auta i jej gabarytach delikatnie mówiąc nie rzucało na kolana. Barwałdzianin nie byłby sobą gdyby nie dokonał w nim przeróbki. Pozostawił w pełni oryginalny wygląd, ale pod maskę zapakował silnik o pojemności 2300 cm3, przekładającą się na moc 130 KM, a gdyby model był nowszy to zapewne „kucyków” byłoby o około 20 więcej. Tego rodzaju modyfikacja nazywa się sleeper, czyli śpioszek. Polega na zamontowaniu w oldtimerze (starym, zbytkowym aucie) silnika o dużej mocy. – Kilku kierowców już się zdziwiło czy to gdy ruszałem spod świateł, czy też gdy wyprzedzałem ich na autostradzie. Gdy wjeżdżam na parking podziemny w galeriach handlowych i ludzie słyszą wydający miły dla ucha basowy odgłos wydech, to rozglądają się i wypatrują rajdówki  – mówi Łysy Łoś.

Poza silnikiem w volvo pojawił się również profesjonalny, rajdowy fotel kubełkowy z czteropunktowymi pasami bezpieczeństwa. Piotr Żak zaczął bowiem startować Martensenem w rajdach samochodów zabytkowych. W nich liczy się zazwyczaj nie prędkość, a dokładność, gdyż jedzie się zgodnie z książką drogową i przepisami ruchu drogowego. Niemniej są także rozgrywane próby szybkościowe. W 2017 roku Dziki Łoś wziął udział w Rajdzie Paryż-Dubaj z Paryża pod… Krzeszowicami do Dłubia pod Tenczynkiem. Impreza była zamknięta (wyłącznie dla członków Automobilu Klubu Krakowskiego). Zwolniło się jednak miejsce na liście startowej i Martensen z Łysym Łosiem za kierownicą dał pokaz swoich umiejętności, ale i możliwości auta jakie posiada. Wygrał rajd, a także dwie próby czasowe zorganizowane na placu targowym w Krzeszowicach i na parkingu przy browarze w Tenczynku. Sukces powtórzył w 2018 i 2019 roku.

HISTORYK I SPORTOWIEC

Łysy Łoś jest nie tylko kolekcjonerem motocykli i samochodów, ale także wielkim miłośnikiem historii, a w szczególności II wojny światowej. Między innymi z tego powodu kupił k 750, stylizowany na bmw r75 sahara, jak i zdobył replikę munduru żołnierza niemieckiego dla siebie i górę munduru dla żony. – Kiedyś pojechaliśmy Rommlem do Lanckorony na zaproszenie Towarzystwa Przyjaciół Lanckorony. Ubraliśmy się w te mundury i dopiero jak dojeżdżaliśmy na miejsce uderzyło mnie, że przecież jedziemy do ludzi starszych, którzy pamiętają czasy II wojny światowej – wspomina. Dodaje, że obawy okazały się zbyteczne. Uczestnicy spotkania wykazali duże zainteresowanie. Mało tego podszedł do nich jakiś mężczyzna i zapytał jak długo pozostaną w Lanckoronie. Wrócił po godzinie, przynosząc oryginalny niemiecki hełm i oddał go kolekcjonerowi. – Ludzie przynoszą wiele ciekawych rzeczy. A to stary aparat fotograficzny, a to ktoś chciał wyrzucić sprawną maszynę do szycia naymanna z pełnym osprzętem. Można usiąść i szyć – mówi kolekcjoner staroci. Na miejscowym skupie złomu znalazł model silnika dwusuwowego, który ktoś wyrzucił ze szkoły. – Właściciel skupu zatrzymał sobie model czterosuwowego. Był jeszcze jeden, ale już zniszczony. Ten czterosuwowy muszę od niego wydębić – snuje plany.

Od lat młodości Piotr Żak jest także zapalonym sportowcem. Jako nastolatek z kolegami robił sobie domowe siłownie i dużo jeździł na rowerze. Teraz nadal pokonuje na jednośladzie i to tym bez silnika dziesiątki kilometrów. Tyle tylko, że nie na góralu, kolarce, lecz jednym z trzech posiadanych fat bike’ów, czyli rowerach z ogromnymi kołami. W efekcie wyglądają one jak motocykle, lecz napędzane siłą ludzkich mięśni. A owych sił trzeba w pedałowanie włożyć sporo bo wielkie i szerokie koła powodują ogromne opory. Rowerowe przejażdżki są bowiem elementem przygotowań do udziału w runmageddonach (biegi z przeszkodami terenowymi i sztucznymi), w których barwałdzianin bierze udział od trzech lat. W odmianie classic pokonuje się 11-kilometrową trasę i 60 przeszkód, hard core to 21 km do przebiegnięcia i 90 przeszkód do zaliczenia, a trasa ultra liczy 42 km i najeżona jest aż 120 przeszkodami! – Już samo ukończenie takich zwodów jest wyczynem – zauważa nie bez racji Piotr „Łysy Łoś” Żak.

google_news
1 Komentarz
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Lolek
Lolek
3 lat temu

Powinno się nałożyć mandat o wielkiej wysokości na właściciela, za zamontowanie do tego cacka które stworzył zacny mechanik z Krakowa, takich strasznych halogenów …