Wydarzenia Cieszyn

Gdy „mrówki” śniły się celnikom po nocach

Fot. Krzysztof Marciniuk

Niektórych mieszkańców naszego regionu – zwłaszcza tych pamiętających czasy komunizmu – mocno irytuje „szturmowanie” przez Czechów naszych przygranicznych centrów handlowych. Ale przecież „był czas przywyknąć”. Wystarczy przypomnieć „szalone” lata 90. – na przykład środę, 24 czerwca 1993 r., gdy graniczne mosty w Cieszynie przekroczyło 100 tys. osób!

21 grudnia 1992 r. dyplomaci z Czechosłowacji, Polski i Węgier podpisali w Krakowie Środkowoeuropejskie Porozumienie o Wolnym Handlu. Sygnatariusze dokumentu chcieli w ten sposób zatrzymać drastyczny spadek wymiany handlowej między krajami Europy Środkowej po transformacji politycznej lat 1989 i 1990 i rozwiązaniu RWPG. Dla mieszkańców Śląska Cieszyńskiego ważniejszym było jednak wznowienie w marcu 1991 r. między Polską a Czechosłowacją małego ruchu granicznego (zerwanego jednostronnie przez rząd czechosłowacki w grudniu 1981 r.). Czym był mały ruch graniczny? Młodym warto to wyjaśnić. W skrócie to uproszczony tryb przekraczania granicy państwowej, który został wymyślony dla mieszkańców pasa przygranicznego (o szerokości 15 km). Ludzie zameldowani w gminach znajdujących się na tym obszarze mogli przekraczać granicę, legitymując się jedynie dowodem osobistym i nie musieli okazywać paszportów. Specjalnie dla nich, m.in. na Śląsku Cieszyńskim, otwarto dodatkowe przejścia tzw. małego ruchu granicznego.

Fot. Krzysztof Marciniuk

W Internecie krąży ciekawy film z początku lat 90., na którym Czesi ostro protestowali przeciwko otwarciu granicy na Olzie. Nie chcieli u siebie Polaków, którzy jak wiadomo „przyjdą i wszystko wykupią”. Protestujący w Czeskim Cieszynie słusznie przeczuwali, że nadchodzące zmiany będą miały ogromne konsekwencje. Tyle że jak to w życiu bywa, wypadki potoczyły się odwrotnie niż przewidywali. Przez następne lata to bowiem Cieszyn mierzył się gigantyczną ludzką falą „wlewającą się” do miasta zza Olzy. Dla przykładu, tylko w sobotę, 19 września 1993 r., strażnicy graniczni odprawili w Cieszynie 130 tys. osób oraz 9,5 tys. pojazdów! Większość z tych „turystów” stanowili Czesi i Słowacy szturmujący cieszyńskie targowiska. Nie dziwi więc, że nasz region był wówczas na czołówkach polskich i czeskich gazet.

Nie mieścili się na chodnikach

W 1993 r. lektor Polskiej Kroniki Filmowej cieszył się, że „po 45 latach uprawiania przez władzę przyjaźni na moście, most w Cieszynie wreszcie zaczął służyć ludziom do jazdy i chodzenia tam i z powrotem”. A jak owo chodzenie i jeżdżenie wyglądało w praktyce?

„Sobota – w Cieszynie dzień targowy. Mostem Wolności wylewa się do Polski ludzka rzeka, mostem Przyjaźni wraca do kraju. Przed południem na granicy po stronie czeskiej tworzy się gigantyczna kolejka. Trzeba stać około dwóch godzin, aby przekroczyć granicę. Powodem są drobiazgowe kontrole przeprowadzane przez służby celne. Celnicy każdemu sprawdzają paszport i zawartość torby” – relacjonowali dziennikarze z głębi Polski.

Fot. Krzysztof Marciniuk

Faktycznie, w niektóre dni Czechów było w Cieszynie tak dużo, że nie mieścili się na chodnikach i chodzili całymi szerokościami jezdni. Ale do miasta można się było dostać również samochodem albo autobusem. „Pojazdy z Czech, Słowacji, a także Górnego Śląska i województw centralnych wciskają się we wszystkie ulice w rejonie placów targowych. Bywa, że sznur aut sięga hen na osiedle Bobrek” – donosił „Głos Ziemi Cieszyńskiej”.

Nie tylko parkingi pękały w szwach. Również targowiska nie mieściły wszystkich chętnych. Z tego powodu nowe „centra handlowe” powstały przy al. Łyska (istniejące do dziś Centrum Handlowo-Targowe Nowa Juwenia) oraz na… Małej Łące, gdzie można było dojechać za darmo autobusem wprost sprzed mostu przy Celmie. Niewielu pamięta, że stragany można było spotkać nawet wzdłuż ulicy 3 Maja oraz w dawnym amfiteatrze. Tam królowali tzw. łóżkowcy.

Nic jednak dziwnego, ponieważ w latach 90. na handel do Cieszyna przyjeżdżała cała Polska, a prawdziwe fortuny wyrastały po obu stronach Olzy. O ich skali świadczy fakt, iż tylko w 1994 r. Cieszyn spodziewał się 16 miliardów ówczesnych złotych czystego dochodu z funkcjonujących w mieście targowisk. Kwota ta stanowiła około 10 proc. rocznego budżetu gminy!

Miliony na mostach

Rekordy notował też Beskidzki Oddział Straży Granicznej (z siedzibą w Cieszynie). I tak w 1992 r. na sześciu przejściach granicznych (samochodowych i kolejowych) między Zebrzydowicami a Zwardoniem odprawiono 19,3 mln osób (w 1991 r. – 11 mln) oraz 2,5 mln samochodów osobowych i ciężarowych. W samym Cieszynie zanotowano 18,1 mln osób i 1,8 mln aut! Dla porównania, z przejścia w Marklowicach Górnych skorzystało około miliona osób i pół miliona samochodów. Dziennie odprawiano tam blisko 2 tys. osób (wcześniej 100-150).

Fot. Krzysztof Marciniuk

W obszarze odpowiedzialności Beskidzkiego Oddziału Straży Granicznej granicę przekroczyło w 1992 r. 3,5 mln obywateli ówczesnej Czechosłowacji. Wychodziło więc średnio 300 tys. gości zza Olzy w miesiącu (najmniej – 157 tys. w styczniu, najwięcej – 477 tys. w październiku). Po rekordowym roku 1992, kolejne dwanaście miesięcy było już jednak trochę spokojniejsze. Na granicy nie przekroczono magicznej liczby 20 mln odprawionych, a ich liczba spadła do 17,6 mln osób. Odprawiono również 2,7 mln samochodów osobowych, autobusów i aut ciężarowych. W samym Cieszynie granicę przekroczyło 15 mln 260 tys. turystów i podróżnych oraz 2,2 mln pojazdów.

Celem wszystkich były cieszyńskie targowiska. Moja znajoma, będąc wówczas nastolatką, pomagała babci prowadzić straganowy biznes. Wspominała, że rozpoczynały pracę w środku nocy. Przez cieszyńskie targowiska już nad ranem przelewała się ludzka fala, w efekcie o siódmej nie miały towaru. W jedną taką noc koleżanka zarabiała tyle, że w weekend mogła być królową cieszyńskich dyskotek.

A co się wówczas sprzedawało? Wysoki kurs korony sprawiał, że w praktyce wszystko. Ale były też sezonowe hity. Czesi namiętnie kupowali kosze wiklinowe (i inne wyroby z wikliny), rozsuwane drzwi harmonijkowe, kołdry, wózki dziecięce i ubiory dżinsowe. Był moment, że przebojem stały się anteny telewizyjne. Rozchodziły się kołdry i artykuły dziewiarskie, ale też towary, za które Czesi dostawali zwrot podatku VAT – sprzęt AGD i meble. Przez lata oblegane były stoiska z kasetami magnetofonowymi, ale dobrze sprzedawała się też polska żywność. Na przykład słodycze (zwłaszcza krówki) czy polskie masło, którego Czesi byli w stanie kupować jednorazowo nawet 15-20 kostek. Tyle że w latach 90. XX wieku krocie można było zarobić nad Olzą nawet na zwykłych ziemniakach, cebuli i ogórkach.

Fot. Krzysztof Marciniuk

Martwy handlowy sezon panował nad Olzą tylko na początku roku. Już jednak od połowy marca przez Cieszyn przewalały się setki tysięcy przybyszów z Republiki Czeskiej. Handlowe apogeum następowało zaś jesienią, zazwyczaj w październiku albo przed świętami Bożego Narodzenia. Gigantyczny handel miał też ciemną stronę. W styczniu 1994 r. Zbigniew Daniec, dyrektor Urzędu Celnego w Cieszynie, skarżył się na łamach „Głosu Ziemi Cieszyńskiej”, że nikt w Cieszyńskiem, ani w domu ani w szkole ani nawet w kościele, nie mówi, że szmugiel jest przestępstwem czy grzechem. – Przemyt to nic złego. Komu udało się przemycić, jest bohaterem. Kto wpadł, pechowcem albo gapą. Tymczasem czasy się zmieniły – żalił się szef urzędu celnego.

Tyle że sami celnicy nie byli święci. Do dziś pamiętane są zwłaszcza ich słynne kontrole osobiste. Po takiej „lustracji” najwięksi graniczni kozacy postanawiali jednak zrobić sobie przerwę. A przysłowiowe tiry z wódką i papierosami, przepuszczane przez celników, wcale nie były przysłowiowe. Świadczy o tym choćby potężna afera korupcyjna, która w pierwszej połowie lat 90. wstrząsnęła cieszyńskim urzędem celnym.

A na czym „kręcono” wówczas największe „lody”? Dziś wiemy, że przede wszystkim masowo zaniżano wartość celną towarów. Z szacunków samych celników wynikało, że ponad 80 procent faktur wwożonych towarów było zaniżonych. Poza tym, do kraju wlewało się morze alkoholu. W dokumentach trefny towar widniał na przykład jako… chemikalia. Zdarzało się, że w Boguszowicach przechwytywano transporty soków owocowych, ale w kartonikach znajdował się czysty spirytus. Co ciekawe, ten „hurtowy” szmugiel z reguły pozostał w cieniu. Przez lata medialnie dużo bardziej atrakcyjne były tzw. mrówki.

Najlepiej schodziły „opale”

Po otwarciu granic Polacy również zaczęli masowo odwiedzać sklepy za Olzą. Mimo wysokiego kursu korony niektóre rzeczy były tam dla nas atrakcyjne. Na przykład leki. A przed świętami powodzeniem cieszyły się owoce cytrusowe, sałatki śledziowe, szynka konserwowa czy morawskie wędzonki. Zwolenników miały też petardy i ognie sylwestrowe. By sfinansować te zakupy, cieszyniacy często szmuglowali za Olzę polskie… papierosy. „Fajki” podróżowały do Czech w kartonach, ale zdarzało się, że i w tirach…

Fot. Krzysztof Marciniuk

1 marca 1994 r. czeskie władze przestały przymykać oko na ten proceder. Tego dnia w Republice Czeskiej zaczęły obowiązywać banderole na papierosy, a za sprzedaż jakichkolwiek innych papierosów zaczęły grozić drakońskie kary. W efekcie z czeskocieszyńskich sklepików i kiosków błyskawicznie zniknął trefny towar z Polski. Od tej pory Czesi sami musieli zaopatrywać się na polskich targowiskach (i tak jest do dziś). Ponoć najlepiej schodziły wówczas „marsy” i „wiarusy”, ale sporo zwolenników miały też „opale”, „carmeny” oraz „klubowe”. Z kolei Polacy w gigantycznych ilościach przenosili przez granicę… puste butelki. Robili to po to, by kupić „w Czechach” piwo. Rekordziści potrafili przenieść dziennie sto butelek i po 20 razy przejść jednym i drugim cieszyńskim przejściem granicznym.

„Odpłatnym importem zajmują się ludzie w różnym wieku, długowłosi młodzieńcy i łysiejący panowie po pięćdziesiątce. Zdecydowana większość jest na bezrobociu. Nie brakuje kobiet. Krążą między mostami „Przyjaźni” i „Wolności” z charakterystycznymi plecakami i dużymi, mocnymi torbami. Najwytrwalsi robią po 20-30 kursów dziennie, zresztą zgodnie z prawem, które nie zabrania wielokrotnego przekraczania granicy. Ze Śląska przyjeżdżają pełne autobusy „mrów”. Podobno można w ten sposób zarobić miesięcznie od 3 do 10 mln złotych. Wszystko zależy od operatywności i szczęścia w kontaktach z celnikami. Ludzie traktują ten proceder jako sposób na utrzymanie siebie i rodziny. Młodzi nierzadko gromadzą fundusze na wakacyjne wypady” – pisał „Głos Ziemi Cieszyńskiej”, martwiąc się, że 1 lutego 1994 r. polski rząd przywrócił stare graniczne normy. Znowu więc można było przywieźć i przynieść do Polski pół litra spirytusu, dwa litry wina i pięć litrów piwa.

Fot. Krzysztof Marciniuk

„Mrówki” żyły z przenoszenia alkoholu, ale nie tylko. Niektórzy najpierw szmuglowali za Olzę odzież. Na przykład buty. Towar wcześnie rano odbierali od producenta na targowisku, a tuż za szlabanem czekał na nich czeski pośrednik, który pakował wszystko do samochodu. Najlepsi potrafili przenieść dziennie nawet sto par butów albo innych elementów garderoby. W drodze powrotnej nosili zaś alkohol. To zresztą przez lata opłacało się najbardziej. Czasami przebitka w stosunku do cen w polskich monopolach wynosiła nawet 50 procent. Nic dziwnego, że w Cieszynie szybko powstał rynek bardzo dziwnych usług. Na przykład między granicznymi mostami (informacja dla młodych: do Czech przechodziło się mostem „Przyjaźni”, a do Polski wracało mostem „Wolności”) można się było przejechać… rikszą. Nad granicą jak grzyby po deszczu powstawały też gigantyczne przechowalnie „bagażu”. Pamiętam reportaż telewizji TVN z nalotu celników na jeden z takich punktów. Z kamienicy przy alei Łyska wywieziono wówczas bodaj naczepę wódki.

W latach 90. nad Olzę przyjeżdżali bezrobotni z całej Polski. „Mrówkami” nie byli bowiem wyłącznie mieszkańcy Cieszyna i okolic. Radegasty, pilznery, złote bażanty nosili ludzie z całego Śląska, a także z Częstochowy, Krakowa, Zakopanego, Radomia, Łodzi. Zewsząd, nawet ze Szczecina czy Suwałk. Z daleka przyjeżdżali najczęściej dawni pracownicy PKP, którzy zachowali zniżki na pociąg. Między mostami kursowali ci, którzy stracili pracę i u siebie nie mieli szans na stałą posadę. Alkohol przenosili z reguły dla siebie albo znajomych, w ten sposób starając się jakoś dorobić, związać koniec z końcem i utrzymać rodziny. Przetrwać.

Najbardziej znaną cieszyńską „mrówką” był…? A zresztą było, minęło.

Zabójcza akcyza

„Mrówki” rzadko łamały prawo. Ludzi z marginesu czy przemytników z krwi i kości było wśród nich jak na lekarstwo. Nie oznacza to jednak, że i wśród „mrówek” nie zdarzali się ludzie pomysłowi. Niektórzy z nich jesienią i zimą nosili specjalne gorsety ze schowkami. Inni przyklejali butelki do łydek. – My jednak wszystko widzimy, chociaż ludzie tego nie wiedzą – przekonywali cieszyńscy celnicy, dodając, że drobny przemyt stanowił jednak w latach 90. zjawisko marginalne.

Fot. Krzysztof Marciniuk

Sytuacja na granicy zmieniła się natomiast po 11 września 2001 r., czyli po zamachu terrorystycznym na World Trade Center. W zglobalizowanym świecie wojna z talibami zaowocowała ogromnymi kolejkami przed cieszyńskimi przejściami granicznymi. Wszystko dlatego, że pogranicznicy zostali zobowiązani przez zwierzchników do prowadzenia dokładniejszych kontroli osób, samochodów i towarów.

Na zaostrzeniu kontroli najbardziej ucierpieli zwykli turyści, cieszynianie, którzy mieli za Olzą rodziny albo robili tam zakupy oraz ludzie trudniący się przenoszeniem przez granicę alkoholu. „Mrówki” nie mogły już tak często pokonywać granicy jak wcześniej. Dlatego wielu z nich wymyśliło, że będą pracować… nocą. Granica była wtedy pusta, a po czeskiej stronie niektóre sklepy monopolowe działały przez całą dobę. Tyle że nocą nie można było wmieszać się w tłum, a nudzący się celnicy bywali szczególnie skrupulatni. Dlatego wiele „mrówek” próbowało też przenieść interes w inne miejsca, na przykład do Lesznej Górnej, gdzie nie było tak dużych kolejek.

Złote czasy kończyły się jednak definitywnie. Najpierw, 1 stycznia 2002 r., polski rząd ograniczył ilość przywożonego do Polski alkoholu, a następnie, na początku sierpnia 2002 r., Grzegorz Kołodko, minister finansów w rządzie Leszka Millera, podjął decyzję o obniżeniu akcyzy na alkohol o 30 procent. Zrobił tak, ponieważ wpływy z niej malały każdego roku. Po obniżce zaczęły natomiast rosnąć – w pierwszym roku o prawie 500 mln zł. Stało się to m.in. kosztem cieszyńskich „mrówek”.

Na początku XXI stulecia przez cieszyńskie mosty krążyło jeszcze od 200 do 500 „mrówek”, tyle że – jak przekonywano – nie był to już ten interes, co kiedyś. – Po wejściu nowych przepisów trzeba mieć szczęście, jak się w ogóle coś przeniesie. Bywają dni, że towar trzeba zwrócić w sklepie. Ale nie poddajemy się. Musimy próbować, bo nie mamy za co żyć – przekonywała dziennikarzy pani Ewa.

Decyzja Kołodki weszła w życie 1 października i faktycznie niższa akcyza radykalnie ograniczyła przemyt alkoholu i handel podróbkami. A z Cieszyna jesienią 2002 r. „mrówki” praktycznie zniknęły. – Ludziom nie opłaca się przyjeżdżać z daleka, żeby zarobić 2 zł na flaszce – tłumaczył 38-letni Zbyszek.

Zmiany boleśnie uderzyły też w handlarzy w Czeskim Cieszynie, u których Polacy kupowali alkohol. Najpierw klientów odebrała Czechom mocna korona, a po obniżce akcyzy wódka w Cieszynie stała się nawet minimalnie tańsza niż w Czeskim Cieszynie. W efekcie w ciągu pół roku obroty hurtowni przy ul. Karwińskiej spadły o połowę. „Polacy wołali na to miejsce źródełko, bo hurtownia czynna jest przez całą dobę. Teraz jednak ruch jest tutaj tak mały, że już nikt nie używa tego słowa” – pisał na łamach „Dziennika Zachodniego” Wojciech Trzcionka.

Fot. Krzysztof Marciniuk

– Mamy sklep na sklepie. Konkurencja jest bardzo duża, więc cen nie da się stale obniżać. Na pół litrze Hanackiej zarabiamy już tylko 4 korony – żalił się Tomasz Dostal, kierownik hurtowni przy ul. Karwińskiej, a podobnie przekonywała ekspedientka z monopolowego przy ul. Głównej. – To koniec z obniżkami. Od nowego roku ceny będziemy musieli podnieść. Rząd szykuje jakąś podwyżkę. Alkohole mają podobno podrożeć o kilkanaście koron. To nas dobije – wieszczyła.

Oczywiście nie dobiło, ale z wyrównania cen ucieszyli się celnicy. Ruch na przejściach odczuwalnie się zmniejszył, więc mieli mniej pracy. Nie musieli ciągle zawracać „mrówek”, które próbowały przenieść przez granicę kilka butelek ponad normę. – Ulżyło nam. Teraz po prostu mniej się użeramy z pijaczkami – mówił anonimowo „Dziennikowi Zachodniemu” celnik z mostu Wolności. – Psychicznie odetchnęliśmy. „Mrówki” śniły się nam po nocach – dodał jego kolega z mostu Przyjaźni.

Z wyliczeń Izby Celnej w Cieszynie wynikało natomiast, że po obniżeniu polskiej akcyzy na alkohol ruch na przejściach granicznych w centrum miasta spadł prawie o połowę. W październiku 2001 r. cieszyńskie mosty pokonał milion Polaków, natomiast w październiku 2002 już tylko 660 tys. osób. Wzrosła natomiast liczba Czechów przychodzących do Polski – z 760 do 800 tysięcy. Kurs korony był dla nich dalej bardzo korzystny, więc ponownie masowo zaglądali na cieszyńskie targowiska.

Nie było dramatu

Z zaniku przemytu alkoholu zadowoleni byli cieszyńscy samorządowcy. – Nasi bezrobotni stanowili tylko garstkę wśród „mrówek”, które przyjeżdżały głównie z centralnej Polski. Nie widzę więc dramatu – mówił burmistrz Bogdan Ficek.

– Widać pomysł z obniżką akcyzy był trafiony. Szara strefa straciła rację bytu. Jestem pewien, że dzięki temu przygraniczny handel będzie się cywilizował i legalizował – przekonywał z kolei Włodzimierz Cybulski, wiceburmistrz Cieszyna.

Fot. Krzysztof Marciniuk

I czas pokazał, że miał rację. Natomiast ostateczny cios masowemu, nielegalnemu, przygranicznemu handlowi alkoholem zadali sami Czesi. Tyle że stało się to dopiero dekadę później.

We wrześniu 2012 r. czeska policja zatrzymała 8 osób podejrzanych o produkcję i dystrybucję alkoholu metylowego. Po jego spożyciu zmarło w Czechach 18 osób, a ponad 20 zostało hospitalizowanych.

Czeskie służby błyskawicznie skontrolowały punkty sprzedaży taniego alkoholu, które najczęściej działały na Morawach oraz w pobliżu granicy z Polską, konfiskując trefny towar. Ważniejsze jednak, że czeska wódka „dla tych, co już wszystko widzieli” wystraszyła Polaków i ostatecznie na długo zniechęciła do picia wysokoprocentowego alkoholu zza Olzy. Czeskie media, które dokładnie opisały przestępczy proceder, przypomniały natomiast, że ogromny rynek handlu „chrzczonym” alkoholem istniał już w połowie lat 90. Zdaniem tamtejszych dziennikarzy, policja i czeskie służby celne, choć dysponowały dowodami, nie były w stanie doprowadzić śledztw do końca. Wszystko zaś dlatego, że brudne pieniądze z handlu nielegalnym alkoholem szerokim strumieniem płynęły do kas partii politycznych. Ile więc czeskiego alkoholu „znikąd” wlało się do Polski? Tego już się pewnie nie dowiemy.

Fot. Krzysztof Marciniuk

google_news