Czterdzieści lat temu dziennikarz „Kroniki Beskidzkiej” Tadeusz Patan przybliżał na łamach tygodnika historię wyjątkowego oddziału Armii Krajowej. W tamtych czasach wymagało to odwagi. I od autora, i od redakcji.
Zaszczyty po latach
W 2006 roku staraniem Towarzystwa Miłośników Bielan na tamtejszym rynku stanął pomnik w hołdzie żołnierzom oddziału „Sosienki”. Dwa lata później prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie zastępcę dowódcy oddziału, sierż. Jana Jamroza „Maczugę” Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie na ręce jego dzieci przekazał minister Paweł Kowal. W 2013 roku Stowarzyszenie Auschwitz Memento wyprodukowało film „Niezłomni. Pod drutami Auschwitz”, przedstawiający historię „Sosienek”. Powstała też poświęcona im strona internetowa, a na księgarskich półkach pojawiła się książka historyka Marcina Dziubka „Niezłomni z oddziału Sosienki. Armia Krajowa wokół KL Auschwitz”.
W taki oto sposób, po latach, oddano honor niezwykłemu oddziałowi Armii Krajowej, stworzonemu i dowodzonemu przez mjr. Jana Wawrzyczka „Danutę”, który na początku 1943 roku został wezwany do Komendy Głównej AK z zadaniem odtworzenia obwodu oświęcimskiego. Wawrzyczek zreorganizował go, powołując jeden oddział partyzancki pod kryptonimem „Sosienki”, w miejsce działających dotąd niewielkich grup dywersyjnych. „Sosienki” zajmowały się m.in. organizacją brawurowych ucieczek więźniów z KL Auschwitz.
Opadła zmowa milczenia
We wspomnianej książce znalazł się fragment poświęcony „Kronice”: „W 1977 roku na łamach „Kroniki Beskidzkiej” rozpoczął się druk poczytnego, jak się okazało, serialu historycznego, który nosił dość nietuzinkowy tytuł „Sosienki umierają walcząc” oraz motto przewodnie: „Tym, którzy ginęli po obu stronach drutów”. Autorem tej zbeletryzowanej historii był redaktor Tadeusz Patan, znający Wawrzyczka jeszcze z lat swojej działalności w strukturach beskidzkich hufców harcerskich i ZHP. Mimo wielkich oporów udało mu się namówić „Danutę” do wspomnień. Wraz z pierwszym odcinkiem prasowego opowiadania Patana z całą pewnością opadła pewna zmowa milczenia nad prawdziwą historią ruchu oporu pod Oświęcimiem”.
Zmowa milczenia, o której wspomina autor, zapadła po wojnie, kiedy prawda historyczna ustąpiła „prawdzie” komunistycznej, w której nie było miejsca na żołnierzy AK. Dlatego można się było spodziewać, że poruszenie przez „Kronikę” tego tematu wzbudzi duże kontrowersje. „Było więcej niż pewne, że (…) dojdzie do polemiki i protestów środowisk lewicowych, zarówno ludzi, jak i instytucji. Co gorsza w wir tych jałowych polemik wciągnięte zostało także Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau, reprezentowane wówczas przez Kazimierza Smolenia”.
Marcin Dziubek zastanawia się czy oświęcimskie muzeum włączyło się w sprawę oddolnie, czy raczej dostało nakaz z „góry”. Tak czy inaczej pracownicy muzeum zgłaszali swoje uwagi do każdego odcinka, mimo że już w pierwszym z nich redakcja zastrzegła, że mamy do czynienia z „beletrystyczną narracją”, a więc w opowieści pojawiają się czasami elementy fikcyjne. Muzeum wolało jednak przekonywać, że wszystko jest fikcją i czepiało się najdrobniejszych szczegółów: przekręconych nazwisk esesmanów albo drobnych błędów chronologicznych. Mimo to redakcja długo publikowała kolejne odcinki i dopiero ostatni został zablokowany przez cenzurę. A Tadeusz Patan mógł wrócić do historii „Sosienek” dopiero w latach 90.
Wielkie zainteresowanie
Kolejne odcinki, publikowane jeszcze za komuny, wzbudzały wielkie zainteresowanie czytelników. Redaktor Patan pisał – jak to on – z polotem, tak, że czytało się to z wypiekami na twarzy. Przykład: „Na skraju leśnej polany, tuż obok drogi Brzeszcze – Łęki, zatrzymuje się ośmiu rowerzystów. Kilku z nich nosi mundury z dystynkcjami SS (…) „Danuta” i „Drab” nie mieli już wyjścia z sytuacji. Przecięty dosłownie w pół serią Stena, runął w ognisko jeden z esesmanów. „Danuta” rzucił się na drugiego. Schmeisser (popularny pistolet maszynowy – przyp.W.M.) pozostał mu w ręce. Niemiec klucząc jak zając przed nagonką uciekł w stronę pobliskiego zagajnika. Biegnąc, wyrwał z kabury Parabellum i ostrzeliwując się gnał w stronę lasu, w którym gęstniał już mrok”.
Fakt, że temat był wdzięczny (pomijając wspomniany już fakt, jak niebezpieczny), bo i oddział był niezwykły, i dowódca nietuzinkowy. O Janie Wawrzyczku pisaliśmy w „Kronice” niedawno. Tutaj dorzućmy więc tylko dwa krótkie wspomnienia poety z Rudzicy Juliusza Wątroby, którego Wawrzyczek uczył wychowania fizycznego w bielskim Technikum Włókienniczym: „Średniego wzrostu, krępy, lekko przygarbiony, łysy, o przenikliwym spojrzeniu, z którego emanowała szczerość, prostolinijność i jakieś błyski optymizmu z poczuciem humoru – nieco rubasznym, jak się później okazało. I właściwie nikt z nas, wystraszonych pierwszoklasistów, nie wiedziałby, że Major jest majorem, gdyby w klapie nieco sfatygowanej marynarki nie dyndały miniaturki najwyższych odznaczeń wojskowych dwoma krzyżami – Orderem Virtuti Militari i Krzyżem Grunwaldzkim na czele”. I jeszcze wspomnienie z wyjazdu w góry. „Major nieźle jeździł na nartach. A jak zima to śnieg i mróz. A jak mróz to trzeba się rozgrzewać. Major rozgrzewał się czystym spirytusem pitym ze szklanek (to pewnie jeszcze nawyk z partyzantki). Chyba tym razem wypił nieco za dużo, bo gdy pojawił się na stoku, to zaraz zdrowo wyrżnął, nawiązując żywy kontakt z ziemią-matką. Powstał jednak szybko, otrzepał się i zgorszony mówi: – Chłopcy, ten śnieg ma dzisiaj różną nośność” – wspominał Juliusz Wątroba w „Kalendarzu Beskidzkim”.
Jan Wawrzyczek zmarł w 2000 roku. Spoczął na cmentarzu w rodzinnych Jawiszowicach.