Gdyby tego feralnego dnia była w domu, zginęłaby pod gruzami razem ze swoim dzieckiem i siedmioma innymi członkami rodziny. W bielskim sądzie zeznawała 36-latka, która jako jedyna była poza domem w momencie wybuchu gazu. Stwierdziła, że osoby wykonujące fatalny przewiert musiały wiedzieć o ryzyku uszkodzenia gazociągu.
W Sądzie Okręgowym w Bielsku-Białej trwa proces po tragedii, do której doszło 4 grudnia 2019 roku o 18.27 w Szczyrku. Po wybuchu gazu i zawaleniu się domu zginęło ośmioro członków trzypokoleniowej rodziny. Wykonywano tam – według prokuratury – nielegalny przewiert podziemny w celu doprowadzenia prądu do inwestycji deweloperskiej, poprzedzony – też nielegalnym – położeniem tam nitki gazowej.
Podczas poprzedniej rozprawy zeznawał Tadeusz Kaim, brat Józefa, który zginął w katastrofie. Nie zostawił suchej nitki na tych, którzy odpowiadali za inwestycję i jej wykonanie. Dodawał, że gdyby jego odwiedziny u brata przedłużyły się o kwadrans, sam by zginął.
W podobnej sytuacji była szczyrkowianka, samotnie wychowująca 10-letniego syna, która była mieszkanką zniszczonego domu przy ulicy Leszczynowej. Jako jedyna nie była w środku w momencie wybuchu. Znajdywał się tam jednak jej syn – jedna z ośmiorga ofiar. 36-letnia kobieta zeznawała 27 października. – Mieszkałam tam od urodzenia. Wraz z rodzicami i synem zajmowaliśmy górę domu – rozpoczęła zeznania łamiącym się głosem. Sędzia Paweł Kudelski, przewodniczący składu sędziowskiego starał się, by konieczność przypominania sobie koszmaru nie była dla kobiety, będącej zarazem pokrzywdzoną i świadkiem, zbytnią traumą. Ona sama skupiła się na konkretach, nie odnosząc się niemal w ogóle do swoich uczuć, przeżyć i opinii w sprawie sześciu osób zasiadających na ławie oskarżonych.
– Pamiętam, że 4 grudnia miałam dyżur i pracowałam od 6.00 do 18.00. Wyjechałam o 5.15-5.20. Wtedy ostatni raz widziałam się z synem. Wyjechałam swobodnie, bo ekipy budowlanej nie było na miejscu. Wiedzieliśmy, że przyjedzie o 8.00-9.00. Wiedziałam, że – mimo że kończę pracę o 18.00 – tego dnia będą musiała zostać jeszcze z godzinę-dwie w pracy – wspominała przed sądem. – Ostatni kontakt z synem miałam o 13.30. Rozmawialiśmy przez telefon, gdy wrócił ze szkoły – dodała, łkając. O 16.07 przeprowadziła też rozmowę telefoniczną z ojcem. – Mówił mi, że panowie pracują pomimo zmroku. Rozmawialiśmy o kwestiach technicznych, o tym, czy dojadę samochodem. Ale mówili, że do końca dnia muszą skończyć, bo maszyna jest wypożyczona. Tata powiedział: zadzwoń o 19.00, to się dowiesz, czy wjedziesz – zeznawała.
Dramatyczne wieści dotarły do mieszkanki w pracy. – Dowiedziałam się, bo około 18.30 zadzwoniła sąsiadka. Zaraz po wybuchu. Rzuciłam wszystko. Odprowadziłam tylko podopiecznych w bezpieczne miejsce i przekazałam dyżur. Wsiadłam do samochodu i dzwoniłam wszędzie, gdzie się dało. Ale już nikt nie odbierał… – mówiła z trudem przez łzy. – Myślałam, że to zwykły pożar. Nie byłam świadoma tego, co się stało. Wykonałam kilka telefonów, m.in. do kuzyna i siostry. Nie wiem, jak pokonałam te 16 kilometrów w 10 minut. Różne osoby dzwoniły, nie pamiętam, było wielkie zamieszanie, nikt nie chciał nic powiedzieć… – dodała.
– Zaparkowałam na poboczu około 19.10. Czekała na mnie koleżanka. Widziałam pełno straży pożarnej i ogromną łunę. Nie było przejścia, było pełno policji. Chciałam dojść do domu, ale blokowali mnie, trzymali, nie pozwolili się zbliżyć. Poszłam do sąsiadów się czegoś dowiedzieć. Po chwili przyszła kuzynka, z którą postanowiłyśmy przejść skrótem, naszymi wydeptanymi ścieżkami od strony pól. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam dom; że domu… nie ma. Nie dało się dojść. Kazali czekać i pozwolić im wykonywać ich pracę – opowiadała kobieta.
36-latka mówiła, że ostatecznie schroniła się w domu swojej cioci i mogła tylko czekać. – W pewnym momencie wpadli panowie z ekipy (ratowniczej) i prosili o rozrysowanie planu domu, by poznać rozkład pomieszczeń. Pytali, kto – moim zdaniem – mógł być w budynku w momencie wybuchu. Dziwiła mnie ta akcja gaśnicza. Było pełno węży, a tam tliło się do rana. Nic im nie zarzucam, ale nie było pomp i złączy, by skorzystać z naszego dużego zbiornika wody. Ogień długo się utrzymywał, co było dla mnie niezrozumiałe, biorąc pod uwagę, na jaką skalę prowadzono akcję gaśniczą – zauważyła.
Pokrzywdzona przyznała, że niezbyt interesowała się pracami, polegającymi na prowadzeniu pod Leszczynową najpierw gazociągu, a potem przewodu energetycznego, gdyż z budowlańcami na ten temat rozmawiali najstarsi członkowie jej rodziny. Niemniej jednak, miała kilka obserwacji, które rzucają światło na ich przebieg. – Z sypialni syna widziałam, jak kładli nitkę gazu. Pamiętam wykop i zasypaną potem dziurę. To było niemal na wprost naszego budynku. O tym, że gaz też był „robiony kretem” dowiedziałam się dopiero później, gdy zastanawialiśmy się, jak do tego doszło. Wiedzieliśmy, że deweloper podpina gaz do apartamentu i gaz musi być aktywny. Wiele osób potwierdziło po wybuchu, że oni byli świadomi, że ta nitka była aktywna. Mój wujek ich ostrzegał przed gazem, tak samo jak sąsiedzi. Ciągle się też mówiło, że deweloper uczepił się naszej drogi. Było o tym głośno, że najpierw prowadzi do siebie gaz, a teraz prąd, choć z innej ulicy miał bliżej – tłumaczyła. – Kilka dni przed wybuchem obserwowałam spotkanie z Romanem D. (oskarżonym właścicielem firmy z Godziszki realizującym inwestycję doprowadzenia prądu – przyp. red.) przez okno kuchenne. Był tam radny z ramienia gminy, starsi sąsiedzi i mój tata. Nie wiem, jakie tam zapadły decyzje. Chyba ustalili, że przyjdą na wiosnę, bo nie zgadzamy się na rozkopanie drogi. A potem była informacja, że roboty będą po weekendzie i to mnie zaskoczyło – dodała.
– Dziwne, że w momencie wybuchu oni (pracownicy wykonujący przewiert – red.) nie ucierpieli. Zastanawiające jest to, że żaden nie odniósł obrażeń. Przykro mi, że odmówili składania wyjaśnień i odpowiadania na nasze pytania, bo to bardzo istotne. Cały czas się zastanawiam, jak to naprawdę było – spuentowała.
Tutaj przeczytasz artykuł z jednej z poprzednich rozpraw: Zszokowany brat zmarłego w katastrofie w Szczyrku. „Wszyscy są niewinni!”
Wszyscy są winni jakiś tam zaniedbań. Taki kraj.
Ale nie wszystkich działania nadają się do prezentacji na YouTube w serii “Total Idiots at Work”
Życzę, aby również developer za to odpowiedział jeśli był świadomy nieprawidlości prac lub je nakazał. W takim wypadku powinien nie tylko odpowiadać karnie, ale także zapłacić miliony odszkodowania.
A co tu deweloper winny? Że jest deweloperem – tak bo to Szczyrk właśnie. Drogi rozkopać nie pozwolą bo po mojej drodze kopać nie będą, wąsko wszędzie to jeszcze kamienie do krawędzi drogi naustawiają. Sąsiad sąsiadowi medii podpiąć nie pozwoli itp. Ludzie zastanówcie się nad sobą, nad swoim szczyrkowskim zachowaniem tego można było uniknąć. Stała się wielka tragedia i trzeba dojść do prawdy.
Dlaczego szef mafii ma odpowiadać za zlecone zabójstwa? Tylko dlatego, ze kazał cynglowi? Niech odpowiada tylko wykonawca zlecenia, ewentualnie osoba do kontaktu. Co szef winny temu, ze jest szefem?
Popieram Pana Jarka. Szczyrkowianie to najbardziej pazerne mendy jakie znam.