Sport Cieszyn

Ma 40 lat i najlepsze przed sobą…

Fot. Michał Cichy

…wiele również już za sobą sukcesów. Mowa o Aleksandrze Andrzejewskiej z Wisły, która niedawno była dwunasta na świecie i pierwsza w Polsce wśród kobiet w kolarstwie górskim. Red. Michałowi Cichemu odpowiedziała na pytania na temat tych wyczynów i swojej dyscypliny, na spotkanie przyjeżdżając – a jakże – na rowerze.

– W ostatnich tygodniach zajęła Pani 12. miejsce na mistrzostwach świata i 1. w mistrzostwach Polski. Które „smakowało” lepiej?

– Mogę uznać te starty i miejsca za, w swoim odczuciu, bardzo porównywalne do siebie. Tam i tu osiągnęłam bardzo dobre wyniki i przede wszystkim jestem bardzo zadowolona z siebie. Na mistrzostwach świata byłby inny wynik, gdyby nie temperatura. Wynosiła tam 8 stopni Celsjusza, było więc strasznie zimno, na co nie byłam przygotowana. Był to też pierwszy mój start na arenie światowej, gdzie mogłam stanąć do rywalizacji z najlepszymi zawodniczkami na świecie, a było tam ponad 80 kobiet. W Polsce z kolei złoto też wyśmienicie smakowało, był to jednak triumf. Trudno mi jedno z tych osiągnięć wyróżnić względem drugiego. Oba są ważne.

– Długo już startuje Pani w zawodach MTB?

– Można powiedzieć, że to mój piąty sezon poważniejszych startów. Wcześniej jeździłam krótkie dystanse, na których człowiek się zapoznawał, kolokwialnie mówiąc, co z czym się je. Co roku dokładałam sobie dłuższy dystans i nabierałam doświadczenia. W tym sezonie startowałam przeważnie w zawodach, zawierających trasy o długości 60-100 km.

– Jakie dystanse teraz Pani preferuje?

– Najdłuższe, czyli 100 i ponad 100 km. Są zawody, tak było w przypadku mistrzostw świata, co do których określone jest, że dystans nie może być krótszy niż właśnie 100 km. U nas w kraju troszkę jakby skrzywdzono polskie kolarstwo górskie, ponieważ zlikwidowano dystanse „giga”, czyli zakres 90-100 km. Obecnie najdłuższy dystans w Polsce, jaki jeździ się na zawodach w naszej dyscyplinie, to trochę ponad 70 km. Nie ma dłuższych, gdyż organizatorzy twierdzili, że one się nie kalkulowały, z uwagi na małą liczbę uczestników. Trasa musi wówczas być zabezpieczona na znacznie dłuższym odcinku, co rzeczywiście przekłada się na koszty wydarzenia. Jeździmy w związku z tym tylko dystans mega, właśnie ten około 70 km. Wystarczy tymczasem pojechać do Czech, a tam już na wszystkich ważnych zawodach przemierza się te 100 km. Na tych dłuższych dystansach czuję się najlepiej, na co ma w dużym stopniu wpływ specyfika trenowania. Wcześniej trenowałam głównie pod nie, więc organizm rozkładał całą swoją siłę na te 100 km. Na krótszych tę siłę można wykorzystać szybciej.

– Dłuższa jazda daje pewnie większą przyjemność.

– Tak, oczywiście, dlatego też było to fajne. Jadąc na zawody, na drugi koniec Polski, niefajnie jest jechać, by startować przez krótszy czas. Jakoś jednak już się pogodziliśmy z tym, że tak się dzieje.

– To nie tylko jeżdżenie po górach. Niedawno startowała Pani też w Gdyni.

– W Gdyni trasa biegła naturalnie, w lesie. Było tam jednak wszystko, niemal jakbym jechała u siebie. Różnica jest taka, że u nas jest dużo kamieni, w Gdyni nawierzchnia jest bardziej delikatna, równa. Była to jednak fajna, interwałowa trasa. Tyle że jest ona oparta na wielu pętlach. Pętle można jechać, dopóki nie zna się trasy, potem jest już gorzej. Niedawno jechałam maraton w Głuchołazach, gdzie było tych pętli dużo. Na trzeciej trudno było już oszukać mózg, że jest to coś nowego. Trudniej jedzie się, gdy zna się każdy kolejny metr, łatwiej gdy jest coś nowego i dopinguje ciekawość dalszej trasy.

– Czyli trasa kolarstwa górskiego nie musi biec po górach.

– Nie musi, byle jednak profil był ciekawy i tutaj przykładem jest Gdynia, gdzie zresztą w przyszłym roku odbędą się mistrzostwa Europy. To przecież, jak sama nazwa wskazuje, kolarstwo górskie, ale czasami można te góry przenieść nad morze. Jest więc szansa na występ, mimo że na drugim końcu kraju, to prawie u siebie.

– Co jest w pani przypadku środkiem, co celem? Startuje pani, żeby mieć motywację do jeżdżenia i wykorzystywać dyspozycję, czy trenuje, żeby dobrze wypaść w zawodach?

– Może nie celem, ale powodem jest to, że bardzo to lubię, te starty w zawodach. Chciałam to robić od zawsze, ale najpierw wciągnęłam się w pierwszą pracę, która pochłonęła mnie na 15 lat. Z czasem zrozumiałam, że mija kolejny rok, kolejne urodziny, życie przemija i czas zrobić coś dla siebie. Dokładałam więc tego „robienia dla siebie”, czyli roweru, coraz więcej. Zmieniłam pracę, wszystko co tylko można, podporządkowałam rowerowi i tak to się kręci od kilku lat. Bardzo mnie w tym wspiera rodzina. Startuję, bo sprawia mi to satysfakcję. Mam też wsparcie w swoim klubie, zrzeszającym kolarzy górskich z całej Polski. Z nimi można fajnie spędzić czas, jesteśmy jak ta jedna wielka rodzina, to też spory atut. Jazdę i starty traktuję jak dobrą zabawę, a że podobno dobrze mi to wychodzi, to bawię się dobrze.

– W czasie treningu jest czas na refleksję, przeżywanie świata?

– Dziś na przykład sobie porozmyślałam. Był to rozruch po zawodach, więc można było przy treningu posłuchać muzyki, pośpiewać. Gdy jednak robi się poważny trening, nie ma czasu na takie rzeczy. Jest plan, rozpisany przez trenerkę i muszę się go trzymać. Oczywiście przy jeździe szosami trzeba też się skupić na tym, że samochody jeżdżą, trzeba to mieć dookoła głowy.

– Jak się pani jeździ w Beskidach? Jest optymalnie, czy coś by Pani zmieniła? Oczywiście gór szybko nie zmienimy, pytam o infrastrukturę lub jej brak.

– Nic bym nie zmieniała, jak chodzi o trasy. Jest co najmniej dobrze, co zresztą było widać na niedawnych mistrzostwach Polski. Przyjechali ludzie z całego kraju, chwalili i mówili, że jest tutaj wszystko, co trzeba. Mimo tego, że trasa była piekielnie trudna, każdy ją chwalił.

– Jak przebiegała trasa w Wiśle?

– Ogólnie i w skrócie mówiąc, z centrum Wisły na Skolnity, do Jawornika, z Jawornika na Soszów, stamtąd na Kubalonkę…

– Tam przynajmniej było z górki.

– Tak. Tam była „dokrętka” na trasach biegowych, dalej żółtym szlakiem w stronę Czarnego, zjazd, a potem do góry na Pętlę Cienkowską, potem zjechaliśmy w stronę Białej Wisełki, potem znów uphill do góry, na Pętlę Cienkowską, z pętli pod Malinowską Skałę, na Biały Krzyż, Trzy Kopce, Świniorkę, takie 72 km.

– Czekałem kiedy Pani skończy wymieniać, bo od samego wyliczanie nogi mnie bolą…

– Tak to było, podjazd, zjazd i znów to samo. Nie oddaliliśmy się za wiele w linii prostej od startu, ale podjazdów i kilometrów było sporo, a więc w sumie wysiłku masa.

– Jak się startowało niemal dosłownie u siebie w domu?

– Bardzo fajnie. W zasadzie to na linię startu przyjechałam na rowerze. Miałam 2 km, byłby problem z zaparkowaniem, więc wybrałam taką opcję. Ze startem u siebie wiązał się lekki stres, bo wszyscy będą widzieć, ale pokonałam go.

– Ogólnie wytyczone, znakowane trasy, czy takie „na dziko”?

– To i to ma walory. Osoby które zaczynają, szczególnie te, jeżdżące na rowerze elektrycznym, lepiej niech idą na trasę znakowaną, gdzie jest mniej korzeni i kamieni, jest bezpieczniej. Jak taka osoba się nauczy, wytrenuje, i tak pojedzie „na dziko”. W każdym sporcie przygotowane trasy i miejsca chyba też bardziej motywują ludzi do uprawiania sportu. Ja osobiście znakowaną trasą jadę chyba tylko,gdy zawody przez taką przebiegają. Poza tym, zwyczajnie nie mam na to czasu, by na takie specjalnie się dostawać. Robię swoje i wracam do domu. Niedługo może jednak skorzystam, bo mam taką niemal pod domem, na wyciągu narciarskim Soszów, gdzie niedawno powstały trasy „enduro”.

Jak wyglądają liczby, w przypadku pani treningów i startów? Ile tego jest?

– W sezonie od kwietnia do października startuję średnio 2-3 razy w miesiącu, co przekłada się na blisko 20 startów w roku. Licząc z treningami, to rocznie 18-20 tys. km na rowerze. Z pewnością przejeżdżam więcej kilometrów rowerem, niż samochodem. Jak chodzi o czas poświęcany na coś, co określam treningiem, to będzie 15-18 godzin w tygodniu. Poza tym oczywiście pod ten sport ułożony jest kalendarz tygodnia, dieta i wiele innych aspektów codziennego życia.

– Jak długo trwa sezon w MTB? Dużo jest przerwy zimowej?

– Z roku na rok mam coraz mniej przerwy między sezonami, bo zawsze coś sobie wynajdę. Albo to są skitury, albo kolarstwo przełajowe, w które się ostatnio wciągnęłam i startuję w zawodach. Około zimy jest okres przygotowawczy, w czasie którego nie startuję, bo nie ma sensu niszczyć organizmu. Lepiej przeczekać, niech odpocznie głowa.

– Kojarzę, że MTB to sport czasem niebezpieczny.

– Można się dobrze pokiereszować. Wszystko zależy od prędkości jazdy, sprzętu, techniki, od obranego stopnia ryzyka, od tego jak ktoś się czuje w tej jeździe. Trzeba mieć też wyobraźnię podczas jazdy, bo inaczej kończy się czasem źle. Pewnych rzeczy nie nauczymy się też w kilka dni. Mijały lata, zanim ja przeszłam od fazy, na której rower ze mną robił co chciał, do etapu jak teraz, kiedy ja robię z rowerem, co chcę.

– Na ilu rowerach Pani jeździ?

– W tej chwili mam trzy rowery, ale muszę pomyśleć nad sprawą, bo w przełajach, w których zaczynam startować, potrzebny jest kolejny.

– Zdarzają się awarie w czasie zawodów?

– Tak, w tym i najważniejszych imprezach, w moim przypadku na zeszłorocznych mistrzostwach Polski. Uciekłam dziewczynom i złapałam gumę. Nie wożę ze sobą zapasowych części, czy narzędzi do naprawy, bo nawet nie umiem tego zrobić. Siadłam pod drzewem i się rozpłakałam. Powtarzając sobie, że nie wierzę w to. Wszystko było pod tę imprezę przygotowane, forma ułożona, a tutaj coś takiego. I to ja, która nigdy nie łapię gum. Dziewczyny mnie minęły, potem przyjechał kolega, który użyczył swoje koło. Zaczęłam kobiety gonić i tak dogoniłam, że ostatecznie zajęłam 3. miejsce. Od 2 lat, między innymi przez tamte mistrzostwa, prześladowała mnie trauma, by zdobyć koszulkę mistrzyni Polski. To też powodowało jakiś stres w Wiśle. Udało się, ale emocje zeszły ze mnie dopiero po tygodniu. Wiedziałam, że jestem przygotowana „na Wisłę”, jednak wcześniej zawsze coś było nie tak, w sprawach pozasportowych. Jakby fatum. Powiedziałam sobie, że albo zrobię sobie samej prezent tydzień po okrągłych 40. urodzinach, albo rzucam kolarstwo górskie. Zrealizowałam ten cel i teraz pójdę dalej.

– Dalej, czyli dokąd?

– Będą to mistrzostwa Polski w kolarstwie przełajowym, w styczniu, w których chciałabym zająć miejsce w pierwszej trójce, a potem przyszły sezon i jego główne punkty, czyli mistrzostwa Europy w Gdyni i mistrzostwa świata w Argentynie.

– Argentyna… Starty w zawodach, to też forma turystyki?

– Nie można tych wyjazdów nazwać turystyką, gdyż właściwie nie ma wtedy czasu na nic. Poniekąd trening, objazd trasy i start to już poznanie nowych miejsc, ale jednak głównie to zwiedzanie lasu na rowerze, a las do lasu jest dosyć podobny. Jadę tam w celu pracy, którą muszę wykonać i na niej się skupiam.

– W jakim wieku średnio osiąga się najlepsze wyniki w tym sporcie?

– U mnie cały czas jest progres, z sezonu na sezon wszystkie parametry rosną, więc myślę, że najlepsze wyniki też.

– Jak się dostać na takie mistrzostwa świata?

– Przez PZKol, gdzie się zgłasza, a żeby ostatecznie wziąć udział, trzeba też mieć odpowiednie wyniki za sobą.

– Nie ma stałej kadry?

– Nie ma. Ostatecznie wszystko zależy od tego, kto ma pieniądze i kto chce jechać.

– Macie jakiś związek kolarski swój, federację? Rozumiem, że to dla was amatorski sport?

– Nie ma jakiegoś związku kolarstwa górskiego, gdyż nie jest to konkurencja olimpijska. Mamy jednak swoich sponsorów i fundusze, składane przez ludzi z pasją, które generalnie starczają. U nas tak to działa. Każdy to robi, bo lubi, my nie musimy się finansami na zawody martwić.

– Nie jest olimpijski, a jednak kiedyś mieliśmy medalistkę olimpijską w tej dyscyplinie, Maję Włoszczowską?

– W celu wzięcia udziału w olimpiadzie trzeba byłoby przejść na cross country, odmianę kolarstwa górskiego, które jest dyscypliną olimpijską. Maja Włoszczowska właśnie ten sport uprawiała. Jeździła też w MTB, wywodziła się z kolarstwa górskiego i z nim jest kojarzona, ale z czasem przeszła na cross country, co dało jej możliwość startu w olimpiadzie. Różnica polega na długości trasy i jej profilu.

– Jakie konkretne trasy pani najbardziej lubi i najlepiej wspomina?

– Ja ogólnie jestem górską dziewczyną. Lubię jeździć pod górkę. Płaskie maratony by mi nie leżały. Jak chodzi o konkretne trasy, trudno mi wymienić, bo tyle tego było! Lubię jeździć po Dolnym Śląsku, gdzie trasy są mniej drapieżne, niż nasze Beskidy, lubię jeździć w Czechach. Do tej pory jednak największe wrażenie zrobiła na mnie trasa w Glasgow, na ostatnich mistrzostwach świata. Jechało się po zielonych pagórkach, gdzie pasły się owce, czy konie. Było przepięknie, grzyby wielkie dookoła rosły. W takich okolicznościach krajobrazu i przyrody chce się jeździć, a czas szybko mija.

– Kibice na trasie pomagają?

– Jest ich dużo na trasie. Jest doping, który bardzo pomaga i daje kopa, szczególnie jak kibice wiedzą, że to ja. Gdy słyszę to „Ola, Ola”, przybywa mi sił. Przed zawodami w Wiśle koleżanki z pracy pytały, czy mogą mi przyjść pokibicować. Powiedziałam, że oczywiście, że tak. Na co one, że będą baner mieć i czy mnie to nie będzie przeszkadzać. Oczywiście, że nie. To przecież dodaje skrzydeł, a o nie też w tej zabawie chodzi. Rzeczywiście przyszły, a na banerze miały napisane: „Ola, Ola, dawaj czadu, zgarnij złoto dla przykładu” [na zdjęciu poniżej – przyp. red.]. Zrobiłam zdjęcie, ale oczywiście nie podczas jazdy, tylko potem, gdyż powiesiły mi go w pracy, w Goleszowie.

– Pozostańmy w Beskidach. Wisła to tylko pani miejsce zamieszkania, czy coś więcej?

– Lubię Wisłę, bardzo, czuję się w niej dobrze i określam ją swoim miejscem na ziemi. Czuję się w niej bezpiecznie, jest cisza i spokój. Jak chcę, idę, a raczej jadę w góry, jak chcę, to jadę do miasta. Nie zamieniłabym tego miejsca zamieszkania na inne. No chyba że na Szkocję, dokąd chętnie kiedyś wrócę, zwłaszcza przy tak dobrych skojarzeniach.

– Jak wygląda wolny czas mistrzyni Polski w kolarstwie, która trenuje „po pracy”? Oprócz jazdy udaje się jakąś książkę przeczytać, czy film zobaczyć?

– Trzeba pamiętać, że masę czasu spędzam na rowerze. Za wiele na nim książki papierowej nie poczytam, ale takich w formie elektronicznej już dużo słucham. Podobnie zresztą jest ogólnie z wolnym czasem. Najczęściej spędzam go na rowerze i ewentualnie w zimie na skiturach.

Fot.: Archiwum Aleksandry Andrzejewskiej

google_news
4 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Jan
Jan
6 miesięcy temu

Jak można tyle jeździć a nie potrafić nic zrobić w rowerze? Totalna amatorka jechać w zawodach bez dętki, a potem siedzieć pod drzewem i beczeć. Kiedyś za pomoc od kogoś z zewnątrz, typu wymiana koła była dyskfalifikacja

Tomasz
Tomasz
6 miesięcy temu
Reply to  Jan

Raczej dyskwalifikacja.Panie Janie nic tylko ciężko harować i sukces może być również Pana udziałem!

Grzegorz
Grzegorz
6 miesięcy temu

Moja mama jest już po 50tce, a wcale nie wygląda. Na urodziny dostałam ode mnie voucher na lot w tunelu aerodynamicznym w wielkopolsce i ku jej własnemu zdziwieniu bardzo jej się podobało. Także nigdy nie jest za późno na odkrywanie nowych rzeczy. 

Hm
Hm
6 miesięcy temu
Reply to  Grzegorz

Dla młodzieży – Wielkopolska zawsze z dużej litery.