Występowała na największych scenach świata. Jej piosenki nuciła cała Polska, a dziś sięgają po nie kolejne pokolenia. “Serduszko puka w rytmie cza-cza”, “Brzydula i rudzielec”, “Parasolki”, “Augustowskie noce”, “Karuzela” – sprawiły, że na stałe wpisała się w historię naszej kultury. Nam opowiedziała nawet o tym, czego nie zdradziła w swojej książce. Udało nam się spotkać z Marią Koterbską i jej synem Romanem Franklem, aktorem wiedeńskiego teatru, polskim widzom znanemu m.in. z serialu “Klan”.
– Pani Mario dziękujemy, że zgodziła się Pani na spotkanie
– Maria Koterbska: Tak wiele osób dzwoni. Z całego świata. Dostaję bardzo dużo listów. Takich mądrych, gdzie ludzie piszą o tym, jak moje piosenki zmieniły ich życie. Proszą o autograf, dołączają zdjęcie, znaczek i kopertę. Aż się wierzyć nie chcę, że świat jeszcze o mnie pamięta. Świetnie się z tym czuję. To jest bardzo miłe, ale niewiarygodne. Przecież ja za chwilę będę miała sto lat. Kiedy to przeleciało? Nie przyjmuję jednak gości z redakcji. Za dużo byłoby tego wszystkiego. Zgodziłam się, bo “Kronika Beskidzka” zawsze towarzyszyła mi w mojej karierze. Od kilku dekad opisuje moje życie.
– Jest o czym pisać. Tak barwne i intensywne życie zasługuje na to, aby spisać je na kartach książki lub przełożyć na język wielkiego ekranu.
– MK: Aż trudno jest mi sobie wyobrazić, kto mógłby mnie zagrać, aby oddać te wszystkie doświadczenia. Naprawdę nie było łatwo, jak mogłoby się wydawać. Mój życiorys jest nieprawdopodobną historią. Wciąż dostawałam nowe propozycje w pracy. Wciąż słyszałam o tym, abym się przeprowadziła do Warszawy, że będzie łatwiej. Nie mogłam tego zrobić z uwagi na rodzinę. Opiekowałam się rodzicami. Siostra wyszła za mąż i wyjechała z kraju, a brat, który był w Armii Krajowej, został osadzony w więzieniu w miejscowości Wronki. Jeździłam do niego w odwiedziny przez trzy lata. Ktoś musiał przywieźć mu żywność czy ubrania.
– Życie na walizkach na dłuższą metę jest męczące.
– MK: Do dziś boli mnie ręka od ich noszenia. Przecież bliscy nie zawsze mogli mnie podwieźć na dworzec. Nie mogłam jednak zostawić rodziny.
– Roman Frankl: Był czas, gdy mama była cały czas w trasie. Bywało tak, że w ciągu roku spędzała w domu 28 dni. Po przyjeździe z dawnego Związku Radzieckiego miała po tygodniu kolejny wyjazd na trzy miesiące do Stanów Zjednoczonych. Pamiętam, że nie chciałem mamy puścić i położyłem się na progu drzwi. Bardzo mi jej brakowało.
– MK: Jak sobie o tym przypomnę… Spać nie mogę po nocy. Nie były to łatwe decyzje, a za coś trzeba było żyć. Takie były czasy. Nie chciałam się jednak przenosić z Bielska-Białej, bo kocham to miasto. Tutaj mój dziadek wybudował dom, z którym jestem związana wspomnieniami. Jak dziś pamiętam, gdy jako dzieci graliśmy w takich naszych domowych spektaklach, które tworzyła moja mama. Rodzice siedzieli w salonie, a my graliśmy i śpiewaliśmy. Mama wielki nacisk kładła na poprawną polszczyznę. Język polski uważała za piękny. Dlatego tak ważna według niej była dykcja. Miała rację, gdy słucham współczesnych utworów, nie jestem w stanie zrozumieć, co śpiewa wokalistka. Nie ukrywam, że jestem dumna z tego, że moje piosenki są pod tym względem wzorowe.
– Zdarza się jeszcze Pani zaśpiewać?
– MK: Śpiewam, gdy słyszę swoje utwory w radiu, a dzieje się to często. Nucę z radiem. Dziwię się tylko, że teraz orkiestra gra głośniej niż śpiewa sam solista. Kiedyś wyglądało to inaczej. Były nagrania na żywo. Trzeba było być doskonale przygotowanym. Jerzy Harald, gdy dyrygował, dbał o to, aby wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wiele się od niego nauczyłam. Byłam naprawdę młoda, gdy usłyszałam z jego ust: – Odkryłem wielki talent. Myślałam, że się przewrócę z wrażenia. Studiowałam wówczas farmację. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Do rozgłośni, gdzie miałam pierwsze nagranie, zaczęli dzwonić słuchacze z całej Polski. Dostałam propozycję nagrania do filmu “Jest jeden taki skarb”. Tak się to wszystko zaczęło. Trzeba przyznać, że miałam dużo szczęścia w życiu. Spotkałam ludzi, którzy zauważyli mój talent i dali mi szansę na rozwój.
– Po Pani piosenki sięgają kolejne pokolenia.
– MK: Cieszę się, że tak wiele młodych osób to robi. Wiem, że działa Bielska Piwnica Artystyczna w Bielsku-Białej, której kibicuję. To jest miłe, gdy oglądam zdjęcia z wydarzeń i widzę tam małe dzieci, które radośnie śpiewają “Karuzelę” i “Wrocławskie tramwaje”. Nie wiem, czy pani wie, ale od małego dobrze gwizdałam. Potrafiłam wygwizdać wiele melodii.
– Panie Romanie, życie w blasku kariery najbliższej osoby, która jest gwiazdą, nie należy do najłatwiejszych?
-RF: Jako dziecko nie odczuwałem tego specjalnie. Mama z podróży przywoziła zabawki, których nie można było dostać w sklepach. Miałem kolejkę górską…
– MK: Pamiętam. Stałeś taki smutny w drzwiach, a gdy zapytałam, co się stało, to odpowiedziałeś, że tata z wujkiem bawią się twoją kolejką. Rzeczywiście rozłożyli ją na cały pokój.
– RF: W dorosłym życiu wciąż uciekałem od stwierdzenia, które mi towarzyszyło przez lata. Jak mi się coś udało zrobić, to słyszałem, że to dlatego, że jestem synem Koterbskiej. Tak było, gdy zdawałem do krakowskiej szkoły teatralnej, bo w swojej naiwności myślałem, że nikt mnie tam nie skojarzy z mamą. Co było przecież niemożliwe, bo na przykład z Martą Stebnicką, moją późniejszą profesor, spędziliśmy wakacje w Bułgarii. Tak było także, gdy w wieku 30 lat podjąłem decyzję o wyjeździe do Wiednia. Chciałem udowodnić, że nie jestem synem swojej matki.
– MK: Byliśmy z tatą przerażeni. Jak sobie poradzi bez języka. Przecież znał tylko angielski.
– Czy myśli Pani czasami, że mogła podjąć inną decyzję i poświęcić się całkowicie rodzinie?
– MK: Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Dawniej w tym szalonych czasach, gdy byłam cały czas w trasie, po koncertach biegłam na pocztę lub do hotelowego pokoju, aby zadzwonić do bliskich.
– RF: A wtedy nie było to takie łatwe jak dzisiaj. Nie było telefonów komórkowych. Pamiętam, gdy dostawaliśmy informację z poczty, że następnego dnia w południe mamy oczekiwać telefonu od mamy.
– MK: To było bardzo trudne. Pamiętam, że po koncercie gdzieś na terenie Związku Radzieckiego czekałam wiele godzin na połączenie. Udało się o trzeciej nad ranem.
– Nie żałuje Pani tego szalonego tempa pracy?
– MK: Kochałam to, co robiłam. Kochałam swój zawód, gdy wychodziłam na scenę i widziałam uśmiechniętych ludzi, to czułam, że ogarniam ich wszystkich swoją czułością. Że ich wszystkich przytulam. Ich życzliwość sprawiała, że zapominałam o stresie. Trema towarzyszy mi od samego początku. Bałam się, że zapomnę tekstu, ale jestem też taka prywatnie. Bardzo emocjonalna i wszystko przeżywam.
– RF: Dlatego nie mówiłem ci o tym, że zdaję egzaminy do szkoły teatralnej. Nie chciałem, abyś się martwiła.
– MK: Prawie z krzesła spadłam, gdy usłyszałam, że się dostałeś. Pewnego dnia odebrałam telefon, dzwoniłeś z Krakowa i powiedziałeś, że będziesz studiował właśnie tam. Zawsze myślałam, że wybierzesz w muzykę.
– Jakim uczniem był syn?
– MK: Ukończył bielską szkołę muzyczną. Mój tata był tam profesorem i pewnego dnia odkrył, że Roman ma talent muzyczny. Postanowił, że będzie grał na fortepianie. To były dla niej niełatwe lata. Chciał bawić się z innymi dziećmi w ogrodzie, a dziadek pilnował, aby się uczył grać.
– RF: Nie znosiłem szkoły. I to bardzo. Kojarzyła mi się z wszystkim, co złe. Musiałem wcześnie rano wstawać. W zasadzie na dwa lata przed jej ukończeniem, dość nieoczekiwanie, pokochałem grę. Potrafiłem 8 godzin dziennie grać na fortepianie. Gdy zdałem maturę, to byłem zaskoczony. Tę z matematyki wymazałem następnego dnia z pamięci. Dlatego tak trudno było mi z synami. Bo gdy słyszałem od nich, że nie chcą iść na lekcje, to miałem ochotę im powiedzieć, aby zostali w domu i się nimi nie martwili.
– Czy mama chodziła na wywiadówki?
– RF: Nie, tata. Gdyby ktoś zapytał mnie o jedno słowo, które kojarzy mi się z dzieciństwem, to myślę, że byłby to ojciec. A obok niego kolejne: Cygański Las w lecie oraz narty w zimie. Spędzaliśmy bardzo dużo czasu u przyjaciół, którzy mieszali w Mikuszowicach Śląskich. Graliśmy w karty, w badmintona. Jak mama wracała do domu, to od razu zabierała się za gotowanie i pieczenie.
– MK: To było aż dziwne. Wracałam z trasy i od razu wchodziłam w buty gospodyni domowej. Gotowałam wyśmienicie.
– RF: To prawda. Wspaniale wychodziły ci rożki waniliowe. Mama jest świetną kucharką. Choć zawsze zapominała, że nie lubię kminku. Prosiłem ją, aby nie nie dodawała go do bigosu. I zawsze tam był.
– Później wracała Pani do życia w świetle reflektorów. Nie kusiło Pani, aby zapomnieć o tym wszystkim i wrócić do niedzielnych obiadów i spokojnego rytmu dnia?
– MK: Z wielu rzeczy musiałam zrezygnować na rzecz sztuki. Tysiące pokonanych kilometrów. Ciągły pośpiech. Wydaje mi się jednak, że udało mi się pogodzić te dwa światy. Miałam wielkie wsparcie najbliższych osób. W zasadzie udało się tego dokonać dzięki zrozumieniu bliskich.
– RF: Nasze życie dzięki mamie było bardziej kolorowe. Rodzice przyjaźnili się z Jerzym Połomskim, Wiesławem Michnikowskim, Mietkiem Czechowiczem, Bogumiłem Kobielą. Nasz dom odwiedzało wiele barwnych postaci.
– Wiele wspomnień, ale czy jest takie jedno, które wciąż wzbudza w Pani żywe emocje?
– MK: To mój występ w ramach festiwalu w Sopocie w 1963 roku. Zaśpiewałam wtedy piękną piosenkę. Słowa do “Odejdź smutku” napisał Jerzy Miller, a muzykę skomponował Marek Sart. Co to był za utwór. W trakcie śpiewania towarzyszyły mi wielkie emocje. Po wszystkim ludzie zerwali się z ławek. Bardzo entuzjastycznie zareagowali. Domagali się bisów, ale nie był przewidziane w regulaminie. Ostatecznie zajęłam drugie miejsce. Usłyszałam wtedy od Władysława Szpilmana, że nie mogłam wygrać z utworem, który przypominał mu inny, włoski. To był dziwny człowiek.
– RF: Nikt dzisiaj nie pamięta, kto wtedy zajął pierwsze miejsce. Powraca się jednak do mamy piosenek.
– MK: To było dla mnie bardzo przykre doświadczenie. To był jedyny moment w moim artystycznym życiu, gdy poczułam się zawiedziona. Następnego dnia dostałam telegram od Holoubków, którzy byli wtedy na urlopie w Czechosłowacji, że gratulują pięknego wykonania. Spotkałam także, gdy wychodziłam z hotelu, Jana Brzechwę, który powiedział: I tak byłaś najlepsza.
– Czego dziś życzy sobie Maria Koterbska?
– MK: Zdrowia. Dopóki jest, to wszystko jest dobrze, ale jak coś zaczyna szwankować, to przychodzi refleksja, że jest ważne. Dziękuję za wszystkie wyrazy życzliwości, kosze pełne kwiatów i każde dobre słowo. Cieszę się każdym dniem.
Pani Maria obchodzi dziś urodziny. Kończy 96 lat. Wszystkiego najpiękniejszego, radości na każdym dzień roku oraz zdrowia i spokoju. Życzy redakcja portalu beskidzka24 oraz Kroniki Beskidzkiej, na której łamach ukazał się już powyższy wywiad.
Piękna kobieta- także i dziś.