W minionym sezonie zimowym odnotowano o ponad 150 wypadków mniej, niż w poprzednim, choć narciarzy było jeszcze więcej. Według goprowców, na stokach było bezpieczniej między innymi za sprawą…dużej ilości naturalnego śniegu.
Miniony sezon był bezpieczniejszy od poprzedniego, gdy odnotowano 1930 wypadków narciarskich. Teraz, w okresie od 15 grudnia do 1 kwietnia, naliczono ich 1768. Najwięcej – w Szczyrku. Co ważne, w tym sezonie na stokach nie odnotowano śmiertelnego wypadku. Co nie znaczy, że nie doszło do dramatów, bowiem 29 grudnia niedaleko schroniska „Rycerzowa” zmarł 24-latek. Wszystko jednak wskazywało na to, że miało to podłoże chorobowe.
Śledząc statystyki można stwierdzić, że typowa ofiara narciarskiego wypadku miała około 35 lat, a urazu – najczęściej kości lub stawu – doznała między 12.00 a 14.00. – Popularna technika carvingowa wymusza stałą kontrolę narciarza nad nartami. Jednak po paru godzinach jazdy, gdy zmęczenie daje o sobie znać, bardzo łatwo nie zapanować nad nartami, które chwycą krawędź i szarpną, przez co łatwo na przykład o uraz kolana – komentuje Tomasz Jano, zastępca naczelnika Grupy Beskidzkiej Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Jak dodaje, duże znaczenie w bezpiecznej jeździe po stoku ma to, czy narciarz lub snowboardzista odpowiednio wcześniej przygotował się fizycznie do sezonu.
Część wypadków miała o wiele bardziej dramatyczny przebieg. Tak było w sytuacjach, gdy narciarze doznawali urazów głowy i tracili przytomność. Gdy goprowcy uznali, że stan rannego wymaga natychmiastowego transportu do szpitala, prosili o wsparcie załogę lotniczego pogotowia ratunkowego. Bywały przypadki, że na stokach dochodziło do zderzania się narciarzy. – Choć trasy są coraz szersze, to są tak popularne, że takie zagrożenie także istnieje. Narciarze muszą pamiętać, że na stoku nie są sami i mogą trafić na ludzi o różnych umiejętnościach. Nie powinni więc przesadzać z prędkością – zaznacza wiceszef Grupy Beskidzkiej.
Odnotowano mniej wypadków związanych ze stanem infrastruktury. Najgłośniej było o awarii kolei na Hali Skrzyczeńskiej, do której doszło w Wigilię i trzeba było ewakuować 26 osób.
Według ratowników, na mniejszą liczbę wypadków miały wpływ nie tylko dobrze przygotowane stoki przez stacje narciarskie i nowoczesna infrastruktura, ale przede wszystkim wymarzone warunki śniegowe. Rzadko można się było spotkać z oblodzonymi stokami, na których zalegał tylko sztuczny śnieg. Narciarze mogli się cieszyć z grubej i naturalnej pokrywy, która wybacza dużo więcej błędów.
Jednak gruba warstwa śniegu miała wpływ na liczbę 155 „górskich wypadków”, niezwiązanych z jazdą po przygotowanym stoku. Ci, którzy wybierali się na szlak bez nart skitourowych lub rakiet śnieżnych na nogach, na własnej skórze przekonywali się, że w letnich warunkach dwugodzinny spacerek do schroniska zimą może zamienić się w dziesięciogodzinną walkę o przeżycie podczas przedzierania się przez zasypane hale.
Przypomnieliśmy też sobie o tzw. studniach śnieżnych. Kilka osób, które w głębokim śniegu podeszły zbyt blisko na przykład świerka, wpadło w pustą przestrzeń pod jego koroną i bez pomocy goprowców nie było w stanie się wygramolić.
Goprowcy z Grupy Beskidzkiej czuwali nad bezpieczeństwem narciarzy w 21 stacjach i mieli ogrom pracy. Bywały dni, że jeździli od wypadku do wypadku. Gdyby nie ich profesjonalizm i zaangażowanie, mijający sezon dla niektórych turystów i narciarzy byłby ostatnim.Po raz kolejny okazało się, że mimo świetnej współpracy z LPR-em, powinno się doprowadzić do tego, że w sezonie narciarskim śmigłowiec będzie stacjonował w Beskidach. Bo dzisiaj załoga lotniczego pogotowia przylatuje tu z Krakowa lub Gliwic, co wydłuża czas interwencji. Gdyby bazę śmigłowca wyznaczyć na przykład na lotnisku na granicy Czechowic-Dziedzic i Bestwiny, to śmigłowiec na miejsce wypadku w Beskidach mógłby dolecieć dosłownie w kilka minut.