Wydarzenia Bielsko-Biała

“Najtrudniejszym przeżyciem był widok łóżek stojących na korytarzach, na których leżeli umierający pacjenci.” Rozmowa z inicjatorką budowy bielskiego hospicjum

Fot. Marcin Płużek

Najtrudniejszym przeżyciem był widok łóżek stojących na korytarzach, na których leżeli umierający pacjenci. W tym czasie w Bielsku nie było stacjonarnego hospicjum. Uznałam, że najwyższy czas to zmienić – KRONIKA rozmawia z Grażyną Chorąży, inicjatorką budowy hospicjum w Bielsku-Białej, uhonorowaną w listopadzie zeszłego roku przez bielski samorząd tytułem „Zasłużonej dla Miasta Bielska-Białej”.

Czym dla Pani jest to wyróżnienie?

Nigdy niczego nie robiłem dla sukcesu. Jestem osobą bardzo skromną, działam raczej w cieniu niż w blasku fleszy. Oczywiście byłam zadowolona i cieszyłam się z tego wyróżnienia, z tego, że ktoś dostrzegł to, co robię dla innych.

Odbierając wyróżnienie wspominała Pani, że tak naprawdę należy się ono wielu osobom, dzięki którym udało się osiągnąć zamierzony cel, czyli wybudować i prowadzić w Bielsku-Białej hospicjum. Wymieniła Pani swoich bliskich. O kim jeszcze warto wspomnieć?

Myślę, że to wyróżnienie należy się też członkom zarządu naszego Salwatoriańskiego Stowarzyszenia Hospicyjnego, a przede wszystkim szkołom, z którymi współpracujemy, realizując wraz z uczniami i gronem pedagogicznym program Pola Nadziei, a także wszystkim sponsorom i młodym wolontariuszom, którzy nam pomagają.

Czym są Pola Nadziei?

To program, który wspomaga działalność hospicjów. Między innymi uwrażliwia dzieci oraz młodzież na potrzeby drugiego, cierpiącego, chorego człowieka.

Z zawodu jest Pani nauczycielką, całe zawodowe życie przepracowała Pani w oświacie. Skąd to powołanie?

Pochodzę z rodziny nauczycielskiej. Moja mama była nauczycielką, a ojciec najpierw uczył, a później był dyrektorem w szkole podstawowej w Wapienicy. Więc od małego dziecka też chciałam uczyć. Takie geny.

Pani dzieci poszły w ślady mamy?

Nie, ale moja synowa jest nauczycielką, więc w rodzinie tradycje są kontynuowane.

Jakiego przedmiotu pani uczyła?

Geografii. Zawsze lubiłem geografię. Nie lubiłam za to – wstyd przyznać – matematyki. Był z tym pewien problem, bo na egzaminie wstępnym na studia trzeba było zdać ten przedmiot. Udało mi się jakoś ominąć tę przeszkodę i rozpoczęłam swoją przygodę z geografią od Studium Nauczycielskiego. Później były pięcioletnie studia magisterskie w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej.

Skoro geografia to chyba także dalekie podróże?

Niestety nie. Nie podróżowałam za wiele. Takie też były wtedy czasy. Jakikolwiek wyjazd zagraniczny był poza zasięgiem. Teraz co prawda bywam za granicą, lecz najwyżej na wczasach. Poza tym nie lubię chodzić po górach.

Nie lubi Pani gór? Jak to możliwe? Przecież od dziecka mieszkała Pani pod „samiuśkimi” Beskidami? Nie chodziła Pani na wycieczki w góry z rodzicami czy znajomymi?

Nie za bardzo. W górach szybko się męczę. Choć muszę przyznać, że na studiach, na obozie naukowym, poszliśmy raz na Śnieżkę. Jestem uparta i postanowiłam, że wejdę na szczyt jako pierwsza z całej grupy. Cel osiągnęłam, lecz pamiętam, że na górze całkiem opadłam z sił i mało co nie umarłam (śmiech).

Woli Pani morze?

Zdecydowanie tak. Uwielbiam morze. Lubię nad nim wypoczywać. Lubię jego szum i ten kojący spokój.

Jest jakieś miejsce na globie, które chciałaby Pani odwiedzić?

Chciałabym zobaczyć Afrykę. Jednak na taką wyprawę już jest za późno. Nie ten wiek i nie to zdrowie. Muszę jednak powiedzieć, iż choć nie jeżdżę po świecie, to oglądam bardzo dużo filmów i programów przyrodniczych i podróżniczych. Tak poznaję te egzotyczne miejsca. Dużo też czytam.

Jaką była Pani nauczycielką?

Bardzo wymagającą.

Jak to się mówi – „kosą”?

Trochę tak. Zwłaszcza na początku. Miałam jednak na względzie wyłącznie dobro uczniów. Gdy moi wychowankowie po szkole podstawowej szli do liceów nie mieli problemów z geografią. Nauczyciele wręcz pytali, kto ich wcześniej uczył tego przedmiotu. Poza tym uczyłam w Wapienicy, gdzie mieszkałam od dziecka, na dodatek w szkole, w której wcześniej byłam uczennicą. Znałam tam chyba wszystkich i traktowaliśmy się wzajemnie – można powiedzieć – po przyjacielsku. Moi uczniowie musieli jednak umieć, a w klasie musiała panować dyscyplina.

Uczniowie nadali Pani jakiś przydomek, którym między sobą nazywali „tę kosę” od geografii?

Nic o tym mi nie wiadomo. Przynajmniej nigdy do mnie nie dotarło, że uczniowie mieli dla mnie jakieś przezwisko.

Jak to się stało, że porzuciła Pani zawód nauczycielki, skoro tak bardzo lubiła Pani uczyć?

Nadal lubię. Wręcz kocham uczyć, bardzo mi tego brakowało, gdy pracowałam jako urzędnik w kuratorium oświaty. Dużo na temat mojej pasji do nauczania mogłyby powiedzieć moje wnuki, z którymi odrabiam teraz lekcje (śmiech). A wracając do pytania – stało się to przez przypadek. Kiedyś na mojej lekcji geografii pojawiła się niezapowiedzianie wizytatorka. Po zajęciach zaproponowała mi pracę w Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym.

Czyli miała Pani odtąd uczyć nauczycieli geografii, jak się naucza tego przedmiotu?

Coś w tym stylu. Dość szybko powołano mnie na stanowisko wizytatora w bielskiej delegaturze kuratorium oświaty.

I miała Pani sprawdzać czy nauczyciele nauczyli się uczyć geografii? Czy też była Pani wymagająca dla belfrów? Bali się Pani wizytacji?

Na początku chyba tak, ale kiedy zaczęliśmy rozmawiać zrozumieli, że jestem co prawda osobą konkretną i wymagająca, lecz zawsze starającą się im pomóc. Nigdy też nikogo nie krytykowałam ani nie pouczałam.

Z tego, co pamiętam Pani zasługą było uruchomienie w bielskich szkołach pierwszych klas integracyjnych.

Na początek w jednej szkole, podstawówce numer sześć, a później jeszcze w siódemce. Pamiętam jak w tamtym czasie bardzo przeciwni byli miejscy radni, bo tworzenie takich klas wiązało się z dodatkowymi kosztami. Także kuratorium, w którym wtedy pracowałam, patrzyło na to z dużym dystansem, a na początku było nawet przeciwne. Uważano mnie wręcz za wariatkę, która coś sobie ubzdurała. Tymczasem chodziło o dzieci niepełnosprawne, które wyszły z przedszkoli i nie było wiadomo, co dalej z nimi począć. Postawiłam jednak na swoim i w 1992 roku w Bielsku-Białej ruszyła pierwsza taka klasa. Przeciwnicy przekonali się do tego pomysłu dopiero wtedy, gdy udało mi się ich zaprosić na zajęcia w klasie integracyjnej. Dosłownie wszyscy się popłakali. Władze miasta przyznały nawet nauczycielom pracującym w klasach integracyjnych specjalny dodatek, jaki otrzymują nauczyciele w szkołach specjalnych, jaki im teoretycznie nie przysługiwał. Dostają go do dzisiaj i Bielsko-Biała jest pod tym względem wyjątkowe w skali kraju. Mnie natomiast minister edukacji powierzył zadanie szkolenia nauczycieli na terenie Polski południowo-wschodniej w zakresie zakładania klas integracyjnych.

Jak to się stało, że nauczycielka i wizytatorka, osoba przesiąknięta oświatą, zaangażowała się społecznie w budowę hospicjum?

W oświacie przepracowałam 45 lat, aż do emerytury. Zanim jednak na nią przeszłam w 2003 roku, poważnie zachorowałam na nowotwór. Rokowania były marne. Nikt oficjalnie mi tego nie powiedział, ale lekarze nie dawali mi chyba wiele szans na przeżycie. Minęło już ponad dwadzieścia lat i wciąż – sama się dziwię – żyję i jak widać mam się nie najgorzej. Ciągle słyszę połajanki od doktorów, że zapomniałam o jakimś badaniu czy wizycie kontrolnej. Po prostu nie mam czasu, nawet teraz, gdy od dawna jestem na emeryturze. Mam taką naturę, że cały czas muszę działać. Ja się nie nadaję do siedzenia.

Diagnoza musiała być dla Pani szokiem. Jak ją Pani przyjęła, jeśli mogę zapytać?

Dość normalnie, w przeciwieństwie do mojej rodziny. Oni płakali, a ja musiałam ich pocieszać. Stwierdziłam jednak, że równie dobrze można umrzeć na grypę. Więc uznałam, że co ma być, to będzie. Poddałam się bardzo intensywnemu leczeniu, przeszłam poważną operację, otrzymałam również ciężką chemio i radioterapię. Psychicznie przeszłam to całkiem dobrze. Pamiętam jak po operacji – jeszcze w trakcie leczenia – gdy wyszłam już ze szpitala, pojawiłam się w kuratorium, aby pomagać w pracy moim kolegom i koleżankom. Nie zamierzałam się poddawać.

Jak długo trwało leczenie?

Ponad półtora roku.

Czy to w tym czasie, będąc pacjentką onkologiczną, pomyślała Pani o stworzeniu w Bielsku-Białej hospicjum?

Dokładnie tak. To był ten impuls. Najcięższym i najbardziej traumatycznym przeżyciem, jakiego doświadczyłam będąc w szpitalu, był widok łóżek stojących na korytarzach, na których ciężko chorzy, umierający pacjenci, wymagający 24-godzinnej opieki czekali na miejsce w hospicjum. Wielu z nich umierało w takich warunkach. W tym czasie w Bielsku-Białej nie było stacjonarnego hospicjum. Pomyślałam, że najwyższy czas to zmienić.

Wspaniała wizja, ale od pomysłu do realizacji daleka droga. Jak otoczenie przyjęło Pani pomysł? I od czego Pani zaczęła?

Po operacji przyszedł mnie odwiedzić ksiądz Piotr Schora z parafii przy kościele Najświętszej Marii Panny Królowej Polski, przy którym działało już wtedy tak zwane hospicjum domowe. Osoby zaangażowane w jego działalność odwiedzają i pomagają ciężko chorym pacjentom onkologicznym w ich domach. Powiedziałam mu, że w Bielsku-Białej trzeba otworzyć hospicjum stacjonarne.

Jak zareagował?

Zapytał, czy zwariowałam. Ksiądz nie ukrywał, że sam pomysł jest dobry, ale skąd wziąć środki? Powiedziałam mu wtedy, żeby się nie martwił, na pewno coś zorganizujemy. I tak to się zaczęło, był rok 2004. Niedługo później zawiązaliśmy Stowarzyszenie, którego celem była budowa hospicjum. Zaczęliśmy zbierać pieniądze. Ówczesny biskup Tadeusz Rakoczy, któremu nasz pomysł bardzo się spodobał, dał nam zgodę na prowadzenie kwest pod kościołami. Zaczęliśmy też działać w szkołach, realizując wspólnie program Pola Nadziei. Pomogły też władze miasta, przekazując na potrzeby przyszłego hospicjum działki oraz budynek po byłym przedszkolu przy ulicy Zdrojowej. Początkowo chcieliśmy stworzyć hospicjum w zaadaptowanych na jego potrzeby pomieszczeniach przy parafii, lecz z rożnych przyczyn lokalizacja ta okazała się niemożliwa. Pamiętam, że ówczesny prezydent miasta Jacek Krywult, choć bardzo nas wspierał i zgodził się przekazać tę nieruchomość w użytkowanie, to jednak cały czas powątpiewał, czy uda nam się dopiąć celu. Stąd też w umowie z miastem znalazł się zapis, że prace budowlane musimy rozpocząć w ciągu dwóch lat od podpisania dokumentu, a samorząd – jeśli uzna, że nie wywiązujemy się z zapisów umowy – może odebrać nam ten teren po trzymiesięcznym okresie wypowiedzenia.

Kiedy ruszyła budowa?

Rozpoczęliśmy od prac remontowych przy budynku dawnego przedszkola, który był w opłakanym stanie technicznym (obecnie mieści się w nim część gospodarczo-biurowa). Budowa nowego pawilonu ruszyła w 2010 roku i trwała sześć lat. Dość długo, bo wszystkie prace finansowaliśmy z własnych środków pochodzących ze zbiórek, wpłat darczyńców i sponsorów. Nie wzięliśmy na to ani złotówki kredytu czy pożyczki. Pod koniec budowy inwestycję wsparł też budżet obywatelski.

Jak zareagowali sceptycy, gdy zobaczyli, że Stowarzyszeniu się udało?

Pamiętam, że prezydent Krywult przyznał wtedy, że nigdy w życiu by nie uwierzył, że nam się uda. Przyznał, że nie miał racji, ale wciąż miał wątpliwości, za co teraz to hospicjum utrzymamy.

Czy nadal jest z tym problem?

Nie chcę za dużo o tym mówić, musiałby Pan najpierw wyłączyć magnetofon (śmiech). Powiem tylko tyle, że pobyt dla pacjentów w hospicjum jest darmowy. Mamy 28 miejsc. Na początku Narodowy Fundusz Zdrowia nie podpisał z nami w ogóle kontraktu. Dopiero rok później, w czerwcu 2017 roku, zakontraktował 16 łóżek. Teraz – od kilku miesięcy – jest 20 łóżek. Utrzymanie reszty miejsc musimy sfinansować z własnych pieniędzy. Poza tym refundacja nie pokrywa w pełni kosztów pobytu pacjenta. Nadal więc prowadzimy zbiórki i kwesty, szukamy darczyńców itp. Wcześniej w ten sposób zbieraliśmy środki na budowę, a teraz na utrzymanie placówki. A to nie wszystkie nasze zmartwienia.

Jakie jeszcze problemy zaprzątają Pani głowę?

Chociażby dach na głównym pawilonie, który zaczął przeciekać. Konieczna jest jego wymiana, a na naprawę gwarancyjną nie mamy szans. Nie istnieje już bowiem firma, która wyprodukowała materiał, z którego zrobione jest poszycie ani firma, która go położyła. Musimy więc znaleźć gdzieś fundusze na kosztowną naprawę, a właściwie wymianę dachu.

Wszystkie łóżka są zajęte?

Tak. Na wolne miejsca trzeba czekać w kolejce. Ta bywa raz dłuższa, a raz krótsza, ale zainteresowanie naszą placówka jest cały czas ogromne. Zgłaszają się do nas rodziny szukające miejsca dla swoich bliskich nie tylko z Bielska-Białej lub bliższej dalszej okolicy, lecz dosłownie z całego kraju. W sumie przez te niespełna osiem lat działalności przyjęliśmy do hospicjum ponad tysiąc pacjentów. To osoby z chorobą nowotworową, które zakończyły już leczenie szpitalne, lecz wciąż wymagają stałej opieki.

Skąd ta – choć to może złe słowo – popularność bielskiego hospicjum?

Takich placówek w kraju brakuje. Poza tym staramy się – poza zapewnianiem naszym pacjentom opieki na najwyższym poziomie – robić wszystko, aby czuli się tu jak w domu. Organizujemy dla nich koncerty, spotkania przy kawie i ciastkach, mogą wychodzić na zewnątrz do ogrodu, nawet grillować. Oczywiście nie wszyscy, bo wielu z nich to osoby w bardzo ciężkim stanie. Nie ma co ukrywać, sporo pacjentów bardzo szybko odchodzi. Zdarza się, że są u nas tylko przez kilka dni, a nawet kilka godzin.

Czy przebywanie w takim miejscu nie napawa Pani przygnębieniem?

Bardzo lubię tu bywać i jestem prawie codziennie. Jako emerytka nie zarządzam bezpośrednio placówką. Robi to bardzo oddana sprawie kadra kierownicza. Wciąż jednak pełnię funkcję prezesa Salwatoriańskiego Stowarzyszenia Hospicyjnego, więc pomagam jak mogę i właściwie nie potrafiłabym bez tego żyć. Po prostu muszę coś robić. Chodzi głównie o całą tę papierkową robotę. Przydaje mi się w tym doświadczenie zawodowe, jakie nabyłam, pracując jako urzędniczka w kuratorium. Piszę podziękowania, prośby o wsparcie, przeglądam dokumenty, spotykam się z wieloma ludźmi. Ogólnie załatwiam wiele spraw.

Nie czas odpocząć? Czy nie ma nikogo, kto pociągnąłby dalej ten wózek?

Jestem bardzo związana z hospicjum. Traktuję je wręcz jako swoje dziecko. Dlatego wciąż to robię, lecz faktycznie wypadałoby już odpocząć. Powiem jednak szczerze: nie ma nikogo, kto chciałby mnie zastąpić. Nie ma chętnych, bo kto teraz chce pracować za darmo? Funkcję prezesa Stowarzyszenia pełnię społecznie i za to, co robię nie dostaję ani grosza. Choć nie ma ludzi niezastąpionych, trochę się martwię, co będzie później, gdy nie będę już w stanie pracować i udzielać się na rzecz hospicjum…

google_news