Wydarzenia Bielsko-Biała

Pacjent w szoku pooperacyjnym wyszedł ze szpitala i zgubił się w górach. Goprowcy gotowi na każde wezwanie

Fot: foto, Wiesław Miech Zima 1988 r. pod przełączą Brona stoją od lewej: Edward Hudziak – kierownik schroniska na Markowych Szczawinach, Szymon Malinowski, Adam Kubala – Naczelnik.

Z GOPR-u dostawaliśmy tylko charakterystyczny bordowy sweter, ochraniacze na buty oraz czapkę. Resztę trzeba było mieć własną – BESKIDZKA24 rozmawia z bielszczaninem Szymonem Malinowskim, który prawie 40 lat był czynnym ratownikiem górskim, przez wiele lat pełnił też funkcję prezesa zarządu Grupy Beskidzkiej GOPR.

Kiedy zostałeś ratownikiem górskim?

– Ślubowanie złożyłem w 1986 roku w schronisku na Błatniej. Przyjmował je ówczesny naczelnik Grupy Beskidzkiej, nieżyjący już Adam Kubala, człowiek-legenda. Razem ze mną złożyło je jeszcze kilku moich kolegów, m. in. Janusz Szeja, wieloletni kierownik schroniska na Szyndzielni.

Wcześniej miałeś jakiś kontakt z górami?
– Oczywiście. Beskidy poznawałem z rodzicami już jako dziecko. Później, w szkole średniej, zapisałem się do Klubu Wysokogórskiego. Nie miałem jeszcze 18 lat i musieli na to wyrazić zgodę moi rodzice. Na studiach zdobyłem uprawnienia przewodnika beskidzkiego i tatrzańskiego. Można powiedzieć, że góry były obecne w moim życiu od zawsze.

Trudno było w tamtym czasie zostać goprowcem?
– Trzeba było – tak jak obecnie – zdać egzamin kandydacki z umiejętności jazdy na nartach na poziomie pomocnika instruktora narciarstwa oraz ze znajomości topografii Beskidów. Każdy ratownik musiał znać góry jak własną kieszeń. Nie było GPS-ów, telefonów komórkowych ani nawet dokładnych map – korzystaliśmy z tych samych co turyści. Tylko doskonała znajomość gór pozwalała zachować orientację w terenie. Gdy panowały trudne warunki jedyną pomocą był kompas. Pamiętam jak podczas jednej z zimowych akcji na Pilsku, gdzieś na początku lat 90., musieliśmy dosłownie co kilka kroków sprawdzać na kompasie kierunek marszu, aby nie zabłądzić i dotrzeć na miejsce zbiórki.

Jacy ludzi szli wtedy do GOPR?
– Bardzo zróżnicowane grono. Ludzie różnych profesji i zawodów. Łączyła nas pasja do gór. Większość wywodziła się ze środowisk narciarskich, wspinaczkowych, przewodników górskich itp. Wielu miało za sobą wieloletni staż turystyczny.

Jak wyglądała służba?
Najczęściej pełniło się ją zimą na trasach narciarskich. Stąd też wiele osób kojarzyło i kojarzy nadal goprowców właśnie z tym zajęciem. Jednak ratownicy dyżurowali też w schroniskach turystycznych oraz w centrali. Brakowało trochę osób – powiedzmy – dyspozycyjnych, którzy mogli być szybko wezwani do akcji poszukiwawczej. Dlatego, że mieszkałem na miejscu (wielu ratowników mieszkało na Śląsku) już po rocznym szkoleniu zostałem pełnoprawnym ratownikiem. Jeśli dobrze pamiętam, było to na Hali Lipowskiej, gdzie instruktorami byli między innymi Adam Hula, jeden z najbardziej zasłużonych beskidzkich ratowników, wspomniany już Adam Kubala oraz lekarz Ryszard Gerber, Jasiu Łaciak, Kazek Sromek, Jurek Morawski i Ildek Czauderna.

Pamiętasz swoją pierwszą akcje w górach?

– Zanim o niej opowiem, muszą wyjaśnić jak wtedy wyglądała goprowska codzienność. Centrala mieściła się na piętrze kamienicy przy ulicy Piastowskiej, vis a vis dworca kolejowego w Bielsku-Białej. Tam cały czas dyżurował ratownik przy telefonie. Gdy przychodziło wezwanie musiał zebrać grupę poszukiwawczą. W tym czasie mało kto miał w domu telefon. Oczywiście stacjonarny, bo innych nie było. Mieliśmy więc cały system powiadamiania. Dyżurny telefonował do tych, którzy telefony posiadali, ci biegali od domu do domu, aby powiadomić kolegów. Ja nie miałem w domu telefonu, więc przychodził do mnie mieszkający w pobliżu, nieżyjący już Jurek Zontek. Potem wszyscy udawaliśmy się na ulicę Piastowską i ładowaliśmy się do samochodów – dwóch radzieckich terenowych „ułazów”, którymi wtedy dysponował GOPR i ruszaliśmy w góry.

A sprzęt?

– Z GOPR-u dostawaliśmy tylko charakterystyczny bordowy sweter, ochraniacze na buty oraz czapkę. Resztę trzeba było mieć własną. A wcale nie było łatwo cokolwiek kupić w tamtych czasach. Odpowiedniej odzieży, butów, plecaków czy sprzętu narciarskiego po prostu w handlu nie było. Trzeba było kombinować. O latarce czołówce można było tylko pomarzyć. Każdy miał własne metody, jak odpowiednio zaimpregnować buty czy kurtkę kangurkę, aby nadawała się w góry. Czasami za jakieś zasługi, na przykład odpracowane wielogodzinne dyżury, można było dostać z GOPR parę nart czy buty narciarskie. Każdy ratownik dostawał też tak zwaną „szajbę”, czyli owalny emblemat GOPR na gumce, który zakładało się na ramię, aby w tych „cywilnych” ciuchach można było nas rozpoznać na stoku czy w górach. Najgorzej było ze sprzętem łącznościowym, którego w praktyce nie mieliśmy oraz środkami transportu. Poza dwoma samochodami, które i tak w wiele miejsc nie mogły dojechać, wszędzie, nawet zimą przy kopnym śniegu, chodziło się na piechotę. Łączność w terenie miały nam zapewnić krótkofalówki „Klimek”. Problem w tym, że były zawodne, a co najgorsze nie wszędzie był zasięg. W wielu miejscach w górach po prostu nie działały. Po jednej z całonocnych akcji zeszliśmy zmęczeni z gór i chcieliśmy, aby przyjechał po nas samochód. Nie było jednak łączności z bazą, więc jeden z kolegów zabrał „Klimka” i poszedł ponownie w góry, aby złapać gdzieś sygnał i ściągnąć samochód.

A ta pierwsza akcja?

– Ta, która zapadła mi w pamięć, miała miejsce w masywie Magurki Wilkowickiej. Zaginął tam wieczorem starszy mężczyzna mający problemy z pamięcią. Mieszkał w górach. Wyszedł po zmroku do znajdującej się na zewnątrz „wygódki” i nie wrócił do domu. Rodzina nie mogła go odnaleźć. To było późną jesienią, wyżej w górach leżał już śnieg. Sytuacja byłą trudna, obawiano się, że mężczyzna nie przetrwa nocy w takich warunkach, był cienko ubrany. Było nas ponad 20. Dosłownie do popołudniowych godzin następnego dnia po zaginięciu przeczesywaliśmy cały teren. Tyralierą, w odstępach kilkunastu metrów, schodziliśmy w dół zbocza aż do podnóża góry, po czym samochód wywoził nas znowu na górę i przeczesywaliśmy kolejny sektor. Ostatecznie mężczyznę całego i zdrowego, choć mocno zziębniętego, udało się odnaleźć w rejonie Straconki.

I to wszystko za „Bóg zapłać”?

– Oczywiście. To służba ochotnicza. Przy czym w tamtych czasach nie było problemów z usprawiedliwieniem się z nieobecności w pracy na czas akcji. Wtedy ratownicy cieszyli się takim szacunkiem, że wystarczyło, że żona zadzwoniła rano do firmy i powiedziała, że mąż nie pojawi się w robocie, bo w nocy został wezwany na akcję i wszyscy przyjmowali to ze zrozumieniem.

Słyszy się coraz częściej o turystach kompletnie nieprzygotowanych do wędrówki czy zachowujących się w górach bardzo nonszalancko. Dawniej też takich się spotykało?

– Było z tym różnie. Dawniej, zwłaszcza zimą, ludzi w górach pojawiało się znacznie mniej niż obecnie, a ci, którzy po nich chodzili byli raczej doświadczeni i przygotowani na czekające ich trudy. Gdy pierwszy raz wybrałem się zimą na Babią Górę, było to gdzieś końcem lat 70., nie byłem jeszcze wtedy w GOPR, to nie znałem w tym czasie w swoim otoczeniu nikogo, kto byłby zimą na Babiej. Teraz pojawiają się tam każdej zimy setki czy tysiące turystów, nawet gdy warunki są skrajnie trudne. Zawsze znajdzie się wśród nich ktoś, kto przeceni swoje siły i umiejętności.

Pamiętam, jak w latach 90. kobieta zgłosiła, że na Pilsko wybrał się na narty czy snowboard jej mąż wraz z synem i nie dotarli wieczorem na kwaterę. Ruszyła akcja poszukiwawcza, bo wszystko wskazywało na to, że zaginieni zjechali poza trasę i zaginęli gdzieś po słowackiej stronie góry. W tym czasie trzeba było zgłosić straży granicznej, że prowadząc poszukiwania musimy przekroczyć granicę. Uruchamiało to całą sekwencje zdarzeń, bo sprawa była później wyjaśniana przez odpowiednie służby. W górach warunki były paskudne. Głęboki śnieg, przez który trzeba było się przebijać, zapadający zmrok i na dodatek mgła. W akcji brało udział około 20 ratowników i gdy nad ranem dotarliśmy kompletnie wyczerpani do słowackiej wioski u podnóża Pilska okazało się, że oboje poszukiwani, cali i zdrowi, bezpiecznie zjechali już wieczorem na dół i nikomu nic nie mówiąc przenocowali w Sopotni. Tymczasem zrozpaczona kobieta nie wiedziała, co się dzieje z mężem i synem, a w górach ponad 20 ratowników przez noc prowadziło akcję poszukiwawczą. Byli wtedy ze mną między innymi Adam Hula z synem, Tomek Jano – obecny zastępca naczelnika i Witek Cisowski, którego pies pomagał nam w poszukiwaniach.

Jakieś nietypowe akcje?

– Poszukiwaliśmy pacjenta, który będąc w szoku pooperacyjnym wyszedł ze szpitala w Bystrej i zgubił się gdzieś w pobliskich górach, innym razem przeczesywaliśmy teren w poszukiwaniu pacjenta szpitala psychiatrycznego w Olszówce. Akcji było sporo. Na szczęście przez wszystkie te lata nigdy nie przypadł mi w udziale smutny obowiązek transportowania z gór zwłok.

Teraz praca goprowców wygląda inaczej?

– I tak, i nie. Jeśli chodzi o sprzęt i wyposażenie, to różnica jest ogromna. Pojawiły się skutery śnieżne, quady, nowoczesne samochody terenowe, łatwiej skorzystać z transportu śmigłowcowego, są drony i doskonała łączność. Zimą ratownicy korzystają z nart skiturowych, mają odpowiednią odzież i cały potrzebny ekwipunek. To ogromnie pomaga, bo łatwiej i szybciej można dotrzeć na miejsce poszukiwań. Poza tym dzięki nowoczesnym środkom łączności, telefonom komórkowym, specjalnym aplikacjom oraz odbiornikom GPS łatwiej zlokalizować osoby zaginione czy wytypować dokładniej obszar poszukiwań. Z drugiej strony przed ratownikami stoi obecnie znacznie więcej wyzwań. W górach jest coraz więcej turystów i narciarzy, więc wypadków jest więcej. Poza tym pojawiło się wiele nowych form aktywności: rowery górskie, paraglajty, zimą skitury, wiele osób biega po górach itp. Dlatego ratownicy muszą cały czas się szkolić i podnosić swoje kwalifikacje, aby sprostać wyzwaniom. Nie tak łatwo jest chociażby zdjąć z drzewa, przy użyciu technik alpinistycznych, pechowego paralotniarza. A takie wypadki zdarzają się coraz częściej. Dawniej ich nie było. Wyzwaniem jest też na przykład ewakuacja osób uwięzionych w kolejkach górskich.

Wcześniej nie było takich akcji?
– Raczej nie. Jeszcze dwadzieścia lat temu w całych Beskidach funkcjonowały tylko trzy kolejki linowe. Teraz jest ich kilkadziesiąt. Pierwszy raz brałem udział w takiej akcji w latach 90., gdy zepsuła się kolejka na Szyndzielnię. To była trudna akcja, bo po raz pierwszy – nie licząc szkoleń – spotkaliśmy się z taką sytuacją w praktyce. Największym wyzwaniem, jak się okazało, było zlokalizowanie wagonika, w którym – jak poinformowała nas obsługa – jechała na górę matka z małym dzieckiem. Tego dnia było bardzo zimno, więc chcieliśmy ją ewakuować w pierwszej kolejności. Akcją kierował nasz ówczesny szef wyszkolenia Robert Piórkowski. Wszystko skończyło się wtedy dobrze.

Co jeszcze się zmieniło?
– Dawniej nie było na przykład akcji ratunkowych w jaskiniach. Po prostu nikt, oprócz wytrawnych speleologów ich nie eksplorował, a mało kto nawet wiedział, gdzie w terenie znaleźć do nich wejście. Kiedy pod koniec lat 50. do jaskini w Trzech Kopcach wybrał się mój ojciec wraz z moim wujkiem, to relacja z tej wyprawy, okraszona zdjęciami, znalazła się nawet w waszej gazecie, bodaj w 2. numerze „Kroniki Beskidzkiej”. Teraz położenie beskidzkich jaskiń jest powszechnie znane. Odwiedza je wiele osób, zdarzają się więc też i wypadki. Transport poszkodowanego w takich warunkach to ogromne wyzwanie dla ratowników, muszą się więc teraz szkolić także na taką ewentualność.

Czyli teraz jest trudniej?
Tak bym nie powiedział. Jest na pewno nieco inaczej. Obecnie służba jest bardziej profesjonalna. Każdy ratownik musi przyswoić wiele specjalistycznej wiedzy i umiejętności. Dawniej więcej się improwizowało. Chociażby konstruując na poczekaniu przygodne środki transportu, dzięki którym można było ewakuować kontuzjowane osoby w trudno dostępnym terenie. Teraz w prawie każde miejsce można dojechać quadem czy skuterem śnieżnym. Ratownicy muszą teraz posiadać znacznie większą wiedzę medyczną i nieustannie szkolić się w tym zakresie. Dawniej dostawało się niewielką apteczkę (tak zwaną nerkę), w której były jakieś bandaże, szyna do unieruchamiania złamań, tabletki przeciwbólowe, jodyna, krople do oczu czy na żołądek i to wszystko. Obecnie każdy goprowiec przechodzi kurs ratownictwa medycznego, zdaje państwowy egzamin i co trzy lata musi ponownie przechodzić tę procedurę. Ogromną wagę przykłada się też do odpowiedniego przygotowania kondycyjnego, ratownicy przechodzą regularnie testy sprawnościowe. Dawniej kondycję ratowników weryfikowało życie, czyli udział w akcjach.

Wciąż są chętni, aby wstępować w szeregi GOPR?
– Raczej tak. Wielu młodych ludzi chce złożyć ślubowanie i nieść bezinteresownie pomoc osobom potrzebującym jej w górach. I oby to się nie zmieniło.

google_news