Wiosną do ośrodka „Mysikrólik” w Bielsku-Białej trafia wiele zwierząt, które wcale nie potrzebują pomocy. Wszystko przez rozumianą na opak troskę o dobrostan dzikiej przyrody. Wiele osób działa ze szlachetnych pobudek, ale nie rozumie podstawowych praw rządzącym światem natury. Przynosi to zazwyczaj więcej szkody niż pożytku.
Podlot to młody ptak, który dopiero co wyszedł gniazda. Nie jest jeszcze w pełni samodzielny, nie potrafi latać, a bez pomocy rodziców sobie nie radzi. Widok takiego nieporadnego ptaszka, błąkającego się po ogrodzie czy łące, chwyta za serce. I właśnie takie ptaki, co roku na wiosnę, masowo trafiają do ośrodka. Problem w tym, że wcale nie powinny.
Pod opieką rodziców
Przyroda poukładała sobie to tak: gdy pisklęta podrosną i mogą o własnych siłach opuścić gniazdo, to mimo tego, że nie są jeszcze w pełni ukształtowanymi ptakami, zdolnymi do samodzielnej egzystencji, wychodzą na łono natury i rozpraszają się po najbliższej okolicy. – To taki mechanizm obronny – tłumaczy Sławomir Łyczko, założyciel i szef Ośrodka Rehabilitacji „Mysikrólik” – Na Pomoc Dzikim Zwierzętom. Chodzi o to, że gdy drapieżnik namierzy gniazdo, zabija wszystko co się w nim znajduje. Natomiast gdy pisklęta są rozproszone, zginie jedno albo dwa, może więcej, ale raczej nie wszystkie. Drapieżniki muszą je tropić pojedynczo, więc część z nich ma większe szanse na przeżycie.
W tym czasie podloty są nadal pod opieką rodziców, którzy donoszą im pokarm do przygodnych kryjówek. Taki stan trwa kilka dni, po czym młode ptaki się usamodzielniają, zaczynają normalnie latać i mogą już same zadbać o swoją przyszłość. Zanim to jednak nastąpi faktycznie wyglądają na zagubione i nieporadne, tak jakby wypadły z gniazda i były skazane na śmierć. To sprawia, że chcemy im pomagać, choć tej pomocy wcale nie potrzebują.
– Jedyne, co powinniśmy zrobić widząc błąkającego się w trawie podlota, to delikatnie przenieść go gdzieś wyżej, na gałąź drzewa, najlepiej na jakiegoś iglaka, aby mógł się lepiej ukryć przed drapieżnikami – tłumaczy Łyczko, dając do zrozumienia, że takie ptaki nie powinny trafiać do ośrodka. – Teraz jest lepiej niż kiedyś, bo gdy ktoś dzwoni z informacją, że znalazł w trawie bezbronne pisklę, mogę prosić, aby je sfotografował i przesłał mi zdjęcie telefonem. Jestem wtedy w stanie ocenić, czy jest to podlot, który sobie poradzi, czy może młode pisklę, które faktycznie wypadło z gniazda i bez naszej pomocy zginie – wyjaśnia.
Na pierwszy rzut oka, różnica jest taka, że podlot jest już upierzonym małym ptakiem, choć niektóre jego pióra (zwłaszcza te w ogonie) nie są jeszcze w pełni wykształcone. Natomiast bezbronny pisklak nie ma piór, jest prawie nagi. W odruchu rozdziawia dziób w oczekiwaniu na pokarm od rodziców.
– Kiedyś zadzwoniła do mnie jakaś pani, abym zabrał z jej ogrodu bezbronne podloty, bo obawia się, że zaraz zabiją je inne ptakki – wspomina Sławomir Łyczko. Na tym jednak polega funkcjonowanie ekosystemu. Więksi zjadają mniejszych, aby przeżyć i wychować potomstwo. To naturalne i nie ma potrzeby ani nie da się ochronić wszystkich „bezbronnych” zwierzaków. – Tłumaczę to zazwyczaj tak. Jeśli jakieś pisklę czy dorosłego patka zjada inny ptak, kuna czy łasica to w naturze normalna kolej rzeczy. Gorzej, gdy zabija je nasz kot, bo to nienaturalna ingerencja w ekosystem. Tak naprawdę jedyne co możemy zrobić w trosce o dobro ptaków w przydomowym ogrodzie to nie dopuścić do nich naszych domowych kotów – wyjaśnia.
Nie tylko ptaki
Problem ten nie dotyczy tylko ptaków. Do ośrodka trafia też coraz więcej małych wiewiórek, które chętnie osiedlają się w pobliżu naszych domów. Tak samo jak ptaki, także młode wiewiórki, gdy tylko mogą opuszczają gniazdo i pozostając pod opieką rodziców ukrywają się gdzieś w pobliżu, w gałęziach drzew. Zdarza się, że co bardziej „niesforna” wiewiórka spadnie na ziemię i ma problem, aby z powrotem wdrapać się na drzewo. Widząc takie przemiłe bezradne zwierzątko niektórzy chcą pomóc. Zabierają je do domu do domu albo przywożą do schroniska. Tymczasem wystarczy pomóc takiej wiewiórce wejść z powrotem na drzewo.
– Pamiętam jak zadzwoniła do nas pewna kobieta, prosząc abyśmy przyjechali po małe wiewiórki, które znalazła pod drzewem. Zasugerowałem, aby najpierw spróbowała włożyć je do jakiegoś pudełka i wraz z nim umieścić gdzieś wyżej w miejscu, w którym je znalazła. Co się okazało? Po pewnym czasie ich matka zabrała wszystkich malców, jednego po drugim i przeniosła w pysku do tylko sobie znanej kryjówki, gdzieś w koronach drzew – opisuje Łyczko. I podkreśla, że do ośrodka powinny trafiać wyłącznie zwierzęta ranne (na przykład w wypadkach drogowych), chore albo takie, które bez pomocy człowieka nie są w stanie samodzielnie przeżyć. Tu są leczone, rehabilitowane i w miarę możliwości przygotowywane do powrotu na łono natury.
Tego jednak sporo osób wciąż nie rozumie. Każdej wiosny jest prawdziwy wysyp zgłoszeń o „biednych” sarenkach czy zajączkach porzuconych przez rodziców. – W tym roku pierwsze takie zgłoszenie o małym, bezbronnym zajączku, znalezionym gdzieś w ogrodzie, mieliśmy już w lutym – mówi Łyczko. Tymczasem tak wygląda wczesne dzieciństwo każdego zająca czy sarny. Zając rodzi się całkowicie rozwinięty, widzący i pokryty sierścią. Matka pozostawia go gdzieś w gęstej trawie i kilka razy dziennie pojawia się, aby go nakarmić. Zajączek przycupnięty do ziemi, wybarwiony w kolory maskujące, czeka na jej odwiedziny. Tak samo postępują sarny. Gdy natrafimy na takiego malucha po prostu zostawmy go w spokoju, nawet nie dotykając, bo nasz zapach może przestraszyć matkę. Oczywiście może się zdarzyć, że małego zajączka pożre jakiś drapieżnik, lecz jest to – powtórzmy jeszcze raz – w przyrodzie coś normalnego.
I w tym wypadku problemem są błąkające się po okolicy pozostawione bez opieki koty i psy. – Najczęściej trafiają do nas małe zające, które znalazł kot gdzieś w trawie w pobliżu domu i przyniósł jako trofeum. Czasami takiego malucha uda się uratować, lecz bardzo często, nawet w drobne rany po kłach, wdaje się zakażenie i szanse na ratunek są mizerne – wyjaśnia nasz rozmówca.
Koty trudniej upilnować, ale podczas spacerów po lesie czy wśród pół i łąk nie należy puszczać psów luzem. Wystarczy, że pies obsika trawę w pobliżu ukrywającego się zajączka czy sarenki, a matka, czując zapach drapieżnika, już tam nie podejdzie, porzucając swoją latorośl.
Szybka urbanizacja terenów
podmiejskich sprawia, że zabudowa wkracza w miejsca, które do tej należały do dzikiej zwierzyny. Stąd też coraz częściej dochodzi do konfliktu interesów. – Pamiętam jak poproszono nas, abyśmy zabrali z czyjegoś obejścia gromadkę małych lisów. Te przyszły na świat w jakiejś nieużywanej szopie czy stodole. Do czasu, gdy siedziały spokojnie w gnieździe i nikt ich nie widział problemów nie było. Pojawiły się, gdy matka zaczęła wyprowadzać swoje maluchy na zewnątrz. Właściciel posesji miał psy i bał się, że mogą zagryźć małe liski. Tymczasem to one miały pierwszeństwo, aby tam przebywać. Jeśli zachodziła obawa, że mogą paść ofiarą psów, to te psy powinny być od nich odseparowane – tłumaczy Łyczko. I podkreśla, że nie możemy zamykać dzikich zwierząt w schroniskach i ośrodkach, tylko dlatego, że weszły komuś w drogę.