Wiadomo, że „wszystkie dzieci są nasze”, ale w powiedzeniu tym niewiele jest, niestety, prawdy. Bo są i takie, które pozostawione są własnemu losowi. Na szczęście są i tacy, którym nie jest to obojętne.
Jarek, to uśmiechnięty facet, z poczuciem humoru i dawką optymizmu widoczną już na pierwszy rzut oka. Wspólnie z innymi „zapaleńcami” w 2015 roku założyli w Bielsku-Białej „Ulicę Kreatywną” działającą w ramach Towarzystwa Psychoprofilaktycznego Oddział Bielsko-Biała. Nazwa nieco tajemnicza, ale tylko z pozoru. Bo istota działalności tej instytucji jest prosta – pomagać dzieciakom i młodzieży, która ma nieco trudniejsze, delikatnie mówiąc, warunki życia. Pracownicy „Ulicy Kreatywnej” są więc głównie tzw. streetworkerami. Prościej mówiąc – wychodzą do dzieciaków na ulicę, starają się zdobyć ich zaufanie, a kiedy to się już uda, organizują im czas. Ale najważniejsze jest w tym to, że chcą w każdym swoim podopiecznym widzieć to, co jest w nich dobre. I mówić im o tym.
– Pamiętam taką sytuację, kiedy po jakimś naszym zorganizowanym wyjeździe z dzieciakami spotkałam na ulicy mamę jednego z chłopaków i zagadnęłam ją – wspomina Joasia, streetworkerka. – Powiedziałam jej wtedy, że jej syn świetnie sobie radził, a ona aż zamarła ze zdumienia, bo myślała, że chcę się na chłopaka poskarżyć.
– Bo tak najczęściej jest, że wolimy wytykać błędy, zamiast chwalić to, co pozytywne – dodaje Jarek. – A to, niestety, jest błąd.
Wzloty i upadki
Ludzi, którzy poświęcają swój wolny czas zajmując się dziećmi wprost na podwórkach, placach i ulicach jest w Bielsku-Białej zaledwie kilkunastu. To jedyni z prawdziwego zdarzenia streetworkerzy. Są oczywiście etatowi pracownicy socjalni Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Ale trudno mówić o efektywnej pracy i osiągnięciach w sytuacji, kiedy „do obsłużenia” ma się kilkanaście czy kilkadziesiąt trudnych rodzin na głowę. Plus ich dzieci, z których nierzadko, aby wyciągnąć na wierzch to, co dobre, trzeba poświęcić każdemu z osobna wiele godzin. I być praktycznie na każde zawołanie bez względu na porę dnia i nocy. Bo problemy nie mają kalendarza i grafiku występowania. Są niespodziewane jak grom z jasnego nieba. Gdy już się objawią, trzeba działać natychmiast.
– Przeżywamy z naszymi podopiecznymi wzloty i upadki – mówi Jarek. – Ocieramy się nieraz o dramaty rodzinne, a nawet śmierć. Ale jest to wkalkulowane w tę pracę. Mimo, że oczywiście mamy swoje godziny przeznaczone na działalność, o której mowa, to tak naprawdę czuwać trzeba na okrągło.
Mniej, ale skuteczniej
Bielscy streetworkerzy z Towarzystwa Psychoprofilaktycznego działają w praktyce w centrum miasta i w jednym punkcie w Komorowicach. Nie chcą poszerzać obszaru swojej pracy, chociaż z ich obserwacji, jak mówią, wynika, że dzieci wymagające takiej uwagi są w praktyce w każdej dzielnicy.
– Skupiamy się na miejscach i środowiskach, które mamy już dobrze rozpoznane – tłumaczy Jarek. – Lepiej pomóc mniejszej liczbie potrzebujących, ale skutecznie.
Skutecznie zaś, to znaczy przyciągnąć dzieci i młodzież do siebie. Zainteresować ich.
– Na przykład pokazać, że są ludzie, którzy codziennie wychodzą do pracy, żeby zarobić na utrzymanie rodziny – mówi Jarek.
– Nauczyć ich, że ludzie nie są wyłącznie źli, że proste gesty pomocy mogą przynieść satysfakcję – dodaje Joasia. – Staramy się po prostu dać im jakieś wzorce zachowań, i przede wszystkim rozmawiamy z nimi.
Praktyka wskazuje, że zarówno dzieci jak i młodzież tzw. podwórkowa (cokolwiek by to nie oznaczało) mają wielki głód mówienia o swoich trudnościach.
– To w gruncie rzeczy dobre dzieciaki, tylko czasem nie mają z kim porozmawiać – uważa Jarek. – My dajemy im tę możliwość. Dajemy im swoją uważność.
Coś dla rodziców
Wychodzenie do dzieci i młodzieży wprost tam, gdzie najczęściej można ich spotkać, nie do końca oddaje to, czym zajmują się ludzie z Towarzystwa Psychoprofilaktycznego. Bo robią znacznie więcej, co zresztą oznacza tylko to, że takie są właśnie potrzeby. Są więc wspólne spotkania, wyjazdy na wycieczki, porady psychologów, a nawet prawników. To już bardziej dla rodziców. Trudno wszak myśleć o efektach pracy, jeśli nie byłoby zupełnie kontaktu właśnie z rodzicami.
– Oni też mają swoje potrzeby – wyjaśnia Jarek. – Kiedy już zauważają, że dzieciaki się do nas przekonują, otwierają się w rozmowach, mówią o swoich problemach, a my staramy się w miarę możliwości pomóc.
Praca streetworkera jest mało popularna, mało kto wie, że tacy ludzie w ogóle istnieją. Przy tym to zajęcie trudne i odpowiedzialne, bo w końcu od jakości tej pracy zależą w dużej mierze dalsze losy młodocianych podopiecznych. Dobrze więc, że chociaż jest ich niewielu, to jednak są. Może nie wszystkie dzieci są nasze, ale wszystkie zasługują na uwagę.