Są parą, która już z daleka zwraca uwagę. On jest bardzo szczupłym, wysokim, jasnoskórym szatynem, ona niską brunetką o kruczoczarnych włosach, brązowej karnacji i egzotycznej urodzie. Mimo tych różnic, ich twarze są zadziwiająco podobne. Wadowicki podróżnik znalazł idealnie dopasowaną drugą połówkę w Indiach – kraju, do którego doprowadziło go przeznaczenie.
Podróżniczą pasję wadowiczanina Pawła Kowalczyka rozbudziły lekcje geografii w szkole podstawowej. Ucząc się o odległych krajach, oglądając zdjęcia w podręcznikach i z zapałem studiując mapy, marzył, że kiedyś na własne oczy zobaczy wszystkie cuda świata. I pozna co najmniej kilka różnych języków. Zaczął od zwiedzania z przyjacielem bliskich, a potem coraz dalszych okolic Wadowic. Najpierw na rowerze, później również autobusem. Gdy nadszedł czas wyboru studiów, skwapliwie skorzystał z okazji, by kształcić się we Frankfurcie nad Odrą. – W owym czasie, a był to dziewięćdziesiąty szósty rok, na podstawie porozumienia rządów Polski i Brandenburgii, tamtejsza uczelnia zaoferowała trzy kierunki dla polskich studentów, z których ja wybrałem prawo – wspomina Paweł Kowalczyk.
Studia we Frankfurcie otworzyły mu drogę do tego, by przez rok kontynuował naukę we Francji, a następnie przez podobny okres w Hiszpanii. Te wyjazdy na dłuższe pobyty do innych krajów uświadomiły mu, że najcenniejsza w podróżach jest możliwość zgłębiania różnic kulturowych, stylu życia mieszkańców, poznawania nie tylko największych turystycznych atrakcji, ale i miejsc, do których w czasie krótkiego wypadu nie miałby szansy trafić. A także sposobność nauki języka od osób, które mówią nim na co dzień. – Zrozumiałem, że nieważna jest ilość zwiedzonych państw, ale jakość ich odkrywania – wyznaje.
NARESZCIE!
Z takim nastawieniem w 2010 roku stanął na lotnisku w Delhi, choć znalazł się tam poniekąd z konieczności, a nie z wyboru. W owym czasie fascynowały go inne kraje, na przykład Chiny. Do Indii wybrał się tylko po to, aby przyjrzeć się projektowi związanemu z drugim kierunkiem studiów, który ukończył pół roku wcześniej w Hiszpanii. Był on poświęcony projektom rozwoju zrównoważonego. – Na zajęciach zachęcano nas, abyśmy wyjechali do miejsca funkcjonującego w oparciu o teorie, o których się uczyliśmy, czyli do tak zwanej ekowioski. To właśnie jedna z takich ekowiosek, znajdująca się w Szkocji, we współpracy z uniwersytetem w Barcelonie przygotowała studia, w których wtedy uczestniczyłem. Ponieważ na wyjazd do tej konkretnej nie było mnie stać, postanowiłem poszukać innej, w kraju, gdzie życie jest tańsze. Kiedy przeszukiwałem Internet, natrafiłem na informacje o projekcie Auroville w południowych Indiach, który jak najbardziej mieści się w kategorii ekowiosek czy może raczej ekomiast. I zdecydowałem, że pojadę właśnie tam – opowiada Paweł Kowalczyk.
Zazwyczaj, gdy miał po raz pierwszy odwiedzić jakieś państwo, wcześniej dużo o nim czytał. Ale do Indii poleciał nie wiedząc o nich nic. A przynajmniej nie więcej niż przeciętny Polak. – Moje dość mgliste wyobrażenia o tym kraju bazowały na kilku filmach oraz strzępkach wiedzy o Ghandim i Matce Teresie z Kalkuty. A ponieważ kilka miesięcy wcześniej byłem przez dwa tygodnie w Chinach, więc naiwnie myślałem, że pewnie Indie są podobne, skoro też leżą w Azji – śmieje się wadowiczanin. Nie czuł potrzeby, by wzbogacić swoją wiedzę, ponieważ jedynym miejscem, które chciał w Indiach dogłębnie poznać, było Auroville. Czekał niecierpliwie na chwilę, kiedy znajdzie się w tym utopijnym mieście, o którym mówi się, że jest wolne od polityki, pieniędzy i religii. Ale gdy wysiadł z samolotu na lotnisku w Delhi, około 2,5 tys. km od celu podróży, z jego ust wyrwało się słowo: „Nareszcie!”. Niespodziewanie poczuł się tak, jakby wydarzyło się coś, na co od dawna czekał. Jakby znalazł się w kraju, do którego zawsze pragnął przyjechać.
SUJATHA
Od tej chwili jego nastawienie do Indii diametralnie się zmieniło. Zaczął się nimi interesować i poznawać je wszystkimi zmysłami. Odkrył, że indyjska cywilizacja kryje w sobie pokłady fascynującej wiedzy z wielu dziedzin. – Co prawda trzeba trochę pogrzebać, by do niej dotrzeć, bo ginie we współczesnym chaosie, ale jeśli uda się to osiągnąć, można wiele zyskać – przekonuje Paweł Kowalczyk. W Auroville spędził pół roku jako wolontariusz pracujący przy jednym z realizowanych tam projektów. Uczestniczył w życiu wspólnoty, w której mieszkał, brał udział w dostępnych tam rozrywkach, ale często też opuszczał utopię, by zagłębić się w świat otaczających ją tamilskich wiosek. Wszystko, co tam zobaczył i czego się dowiedział, odcisnęło trwały ślad na jego psychice.
– Indie nikogo nie pozostawiają obojętnym: albo je nienawidzisz, albo kochasz. Doświadczyłem obu tych stanów – wyznaje. Mimo tak mieszanych uczuć, wiedział, że do Indii jeszcze musi wrócić. Zrobił to w 2012 roku, gdy dojrzał do pomysłu, by napisać książkę o Auroville i potrzebował zebrać dodatkowe materiały do niej. Drugi pobyt w Indiach okazał się dla niego jeszcze ważniejszy niż ten pierwszy. Kluczowy dla całej jego przyszłości. Spotkał wtedy kobietę, która wywarła na nim większe wrażenie niż którakolwiek Europejka. Kobietę, którą bez pamięci pokochał. Poznał ją dzięki wspólnej znajomej. – Byłem w Bengaluru na kursie jogi i koleżanka zaproponowała, żebym po jego ukończeniu zatrzymał się u niej na kilka dni, abym nie musiał od razu wyjeżdżać z miasta. Kiedy do niej przyjechałem, ujrzałem Sujathę – opowiada Paweł Kowalczyk.
JAK BAJKA
Sujatha wspomina, że gdy przyjaciółka zaprosiła ją do siebie, by poznała jej kolegę z Polski, odniosła się do tego pomysłu sceptycznie. – Zapytałam, jak on ma na imię. Odparła, że Paweł. Pomyślałam: „Jak dziwacznie! Nie chcę poznać tego faceta” – mówi ze śmiechem. Ale kiedy stanęła twarzą w twarz z Polakiem, jej nastawienie natychmiast się zmieniło. – Od razu poczułam więź między nami. Zaczęliśmy rozmawiać i tak się w tej rozmowie pogrążyliśmy, aż przyjaciółka zapytała, czy nie mam żadnej pilnej pracy. Stwierdziłam, że mam, ale wystarczy, jak wykonam ją rano – opowiada Sujatha. Spędziła cztery dni, oprowadzając Pawła po lokalnych atrakcjach i nie mogąc nasycić się jego towarzystwem. – To było jak bajka lub film, ale wydarzyło się naprawdę. A żeby było ciekawiej, poznaliśmy się pierwszego kwietnia, w prima aprilis! – śmieje się Sujatha.
Pawłowi bardzo ciężko było ją opuszczać, ale nie mógł dłużej pozostać w Bengaluru, jeśli miał kontynuować pracę nad książką. Jednak atrakcyjna Induska do tego stopnia zawładnęła jego myślami, że robił wszystko, aby jak najszybciej do niej wrócić. A w międzyczasie cały czas utrzymywał z nią kontakt. Jesienią 2012 roku ponownie przyjechał do Bengaluru i już tam pozostał. Poślubił Sujathę i razem z nią zamieszkał. Ale w 2014 roku obowiązki zaczęły wzywać go do Polski. Musiał przylecieć na wadowicką premierę książki „Czerwone drogi Auroville. Wolontariat w Indiach i świat tamilskich wiosek”, którą wreszcie udało mu się dokończyć i wydać, a potem czekały go spotkania z czytelnikami w innych miejscowościach. – Nie wyobrażałem sobie jednak, że mógłbym zostawić żonę na wiele miesięcy samą. Długo rozmawialiśmy na ten temat i w końcu zadecydowaliśmy, że przeprowadzimy się do Polski, choć miałem poważne obawy, czy Sujatha zaadaptuje się do nowych warunków – mówi Paweł.
TEŚCIOWA
Dla jego żony przeprowadzki nie były niczym nowym. W dzieciństwie i wczesnej młodości wielokrotnie zmieniała miejsce zamieszkania, ponieważ jej ojciec był inżynierem pracującym przy budowie zapór dla elektrowni wodnych. Średnio co trzy lata przenosił się z całą rodziną do innego regionu, gdzie miała powstać kolejna tego typu inwestycja. – A każda część Indii bardzo różni się od pozostałych. Żyją w nich inni ludzie, którzy mówią w innych językach, mają inną kulturę, inne zwyczaje i jedzenie – podkreśla kobieta. Poza tym Sujatha kocha wyzwania i eksperymenty. Dlatego bez większego wahania zdecydowała się na wyjazd do Polski, nawet pomimo tego, że oznaczało to rezygnację z dobrze płatnej pracy na kierowniczym stanowisku w koncernie Hewlett-Packard. Pracy, która naprawdę ją cieszyła.
Ale był jeszcze jeden czynnik, który pomógł jej podjąć decyzję. – W naszej kulturze mocno zakorzenione jest to, że dorosłe dzieci pozostają z rodzicami i opiekują się nimi na starość. Gdy młodzi się pobiorą, dziewczyna przeprowadza się do rodzinnego domu męża. Ja w tym czasie już nie miałam rodziców, bo mama zmarła na miesiąc przed naszym ślubem, a tata nie żył od dwa tysiące siódmego roku. Dlatego bardzo emocjonalnie pochodziłam do więzi rodzinnych i smuciło mnie, że mama Pawła mieszka samotnie w Wadowicach – opowiada Sujatha. Było więc dla niej zupełnie naturalne, by zgodnie z indyjską tradycją wprowadzić się do domu teściowej. Pojawiła się tam wiosną 2015 roku. Przeskok był dla niej ogromny – z aglomeracji Bengaluru, w której żyje pond 10 mln mieszkańców, znalazła się w małym, niespełna dwudziestotysięcznym polskim miasteczku, wśród ludzi mówiących w obcym dla niej języku. Ale wbrew obawom męża, zniosła to nad podziw dobrze. Bez problemu znalazła też pracę, choć zupełnie inną niż ta, do której przywykła w Indiach – zaczęła uczyć języka angielskiego.
MODELKI
Dla Sujathy Polska jest krajem czystego powietrza (tutejszy smog jest niczym w porównaniu z tym, na który skazana była w Bengaluru), doskonałej równowagi między technologią a naturą, pięknych krajobrazów i oszałamiającego wyboru… herbat. Dopiero tutaj dowiedziała się, jak wiele smaków, kolorów i zapachów może mieć ten napój. Choć Indie są jednym z największych producentów herbaty, pije się tam właściwie tylko czarną. Białą, zieloną i czerwoną Sujahta poznała dopiero w Polsce. Urzekły ją szczególnie herbaty aromatyzowane, z dodatkami kawałków owoców czy płatków kwiatów. Kolejną rzeczą, która fascynuje ją w naszym kraju, jest bogactwo wypieków dostępnych w cukierniach. – Są bardzo urozmaicone i nie za słodkie. Bardzo mi to odpowiada, ponieważ w Indiach do wszystkich deserów daje się zbyt dużo cukru – wyjaśnia.
Zachwyciło ją również coś, w co zapewne trudno będzie uwierzyć kierowcom codziennie przeklinającym korki na wadowickich drogach. – Tu nie ma prawie żadnego ruchu ulicznego! W Bengaluru z domu do biura miałam dwadzieścia pięć kilometrów i przejechanie tej odległości zajmowało mi w najlepszym razie półtorej godziny, a nierzadko dwie i więcej. Kiedyś spóźniłam się na spotkanie, bo w korku spędziłam trzy godziny – podkreśla Sujatha. Nieustannie zdumiewa ją wygląd Polek, zwłaszcza tych, które mają dzieci – znaczna ich część wygląda w jej oczach jak modelki. – W Indiach od razu można rozpoznać, która kobieta jest matką. Po jej rozmiarze. Tutaj nie jest to łatwe. Nieraz widząc jakąś szczupłą, zgrabną kobietę byłam pewna, że nie jest jeszcze mężatką. A okazywało się, że ma na przykład trójkę dzieci… – dziwi się Induska.
GORĄCE GETRY
Nasz kraj ma dla Sujthy tylko dwie wady – za niskie temperatury i zbyt trudny język. Wcześniej sądziła, że nie ma takiego języka, którego nie potrafiłaby sobie w miarę szybko przyswoić. Mieszkając w coraz to innym indyjskim stanie, musiała poznać ich wiele. Urzędowy język w Indiach to angielski, ale oprócz tego każdy region ma swój własny. Ucząc się polskiego, zwątpiła we własną inteligencję. – Gramatyka jest niesamowicie skomplikowana. Ponadto wciąż nie słyszę różnic między głoskami „ż” a „ź”. Dla mnie brzmią zupełnie tak samo. Nie mam natomiast problemu z „ą” i „ę”, bo w języku hindi są podobne dźwięki – mówi. Mimo tych trudności, Sujatha potrafi już bez większego problemu załatwić sprawunki, pogawędzić z teściową czy sąsiadami. Lecz początki nie były łatwe.
– Gdy przyjechałam do Wadowic tuż przed Wielkanocą, był tu jeszcze śnieg, a ja przywiozłam tylko letnie ubrania. Poszłam więc do sklepu, by kupić trochę grubszych rzeczy. Pokazałam kartkę, na której miałam napisane, czego potrzebuję. Ale getry, które podała mi sprzedawczyni, były z bawełny, za cienkie dla mnie. Poprosiłam po angielsku o wełniane, ona jednak nie rozumiała, co mówię. Więc wytłumaczyłam jej po polsku, używając takich słów, jakie znałam: „To jest zimno getry, I want (chcę) gorące getry” – wspomina ze śmiechem Sujatha.
Kowalczykowie uwielbiają razem podróżować po Polsce. Jedną z ich wspólnych tradycji stały się wiosenne wycieczki na wschód lub północny wschód Polski, w czasie których liczą napotkane bociany, licytując się, które zobaczyło ich więcej. W maju jeżdżą też podziwiać intensywnie żółte pola rzepaku. – Sujatha jest tak zakochana w Polsce, że nawet nie chce wracać do Indii. Ja staram się jechać tam co roku, tymczasem ona nie zawsze ma ochotę mi towarzyszyć – półżartem skarży się Paweł.
Półtora godziny. Bardzo ładny tekst. Jesteśmy uspokojeni przez Sujathę co do smogu w Wadowicach i może trzeba dać na “spocznij”. W Bengaluru jest zawiesina w powietrzu a jak dużo ludzi żyje i ta umieralność ponad 40 tys. rocznie w Polsce to pewnie teoria.