Bielsko-Biała Sport Cieszyn

Spowiedź Ireneusza Jelenia

Nikt jeszcze z naszego regionu nie przeżył tak pięknej piłkarskiej przygody. O całej swojej karierze mówi bez przerwy z uśmiechem na ustach – trudno się jednak temu dziwić. O początkach, pokusach, niezapomnianych momentach, ale też tych ciężkich, które w życiu piłkarza są nieuniknione, z Ireneuszem Jeleniem rozmawia Artur Jarczok.

– Co u pana słychać? Bo chyba po zakończeniu kariery w życiu piłkarza zmienia się wiele…
– Od ostatniego meczu mija pięć lat. Zmieniło się sporo. Zostałem prezesem Cieszyńskiego Klubu Sportowego „Piast”. Chcemy zrobić coś dla młodzieży z Cieszyna, żeby miała dobre warunki do trenowania.

– Długo trzeba było pana przekonywać, czy był to może pana pomysł, żeby założyć klub?
– Powiem szczerze, że kiedy wyjeżdżałem ze swojego miasta i regionu grać – najpierw do Wisły Płock, a później do Francji – zawsze powtarzałem sobie, że po zakończeniu kariery będę chciał wrócić do Cieszyna i coś tu fajnego zrobić. Na początku nie planowałem, że będę od razu prezesem, bo myślałem o czymś innym. Jednak po spotkaniach z rodzicami uświadomiłem sobie, że to chcę teraz robić. Firmuję to nie tylko nazwiskiem, ale także wiedzą i doświadczeniem, które udało się przez tyle lat zdobyć. Myślę, że wszystko będzie owocowało po jakimś czasie, ale idziemy w dobrym kierunku, żeby o nas za kilka lat mówiono same dobre rzeczy.

– Już początek do skromnych nie należał, bo w pierwszych tygodniach było 90 dzieci, teraz są już ponad dwie setki.
– Musieliśmy zapłacić ekwiwalent za wyszkolenie w poprzednim klubie. Były ciężkie rozmowy z byłym prezesem Kostorzem odnośnie kwestii finansowych. Byliśmy nowym klubem, nie mieliśmy takiego budżetu, żeby można było sobie pozwolić na jakieś szaleństwa. Po długich rozmowach w końcu doszliśmy do porozumienia. Początki zawsze są najtrudniejsze, brakowało sprzętu, piłek i innych rzeczy. Miasto dało małą dotację i musieliśmy zwiększyć składki. Staramy się inwestować w ten klub i umiejętnie rozporządzać pieniędzmi. Wszyscy członkowie zarządu pracują społecznie, a na klub wydawana jest każda złotówka. Po roku sporo się zmieniło. Mamy dwanaście grup uczestniczących w rozgrywkach i wszystkie mają swój sprzęt. Aktualnie jest ponad 280 młodych adeptów piłki. Widać zapotrzebowanie, a zainteresowanie klubem cały czas rośnie. W zbliżającym się roku będziemy mieli już juniorów młodszych i patrzymy dalej. Na pewno będą też niedługo seniorzy, bo jest to podstawa każdego klubu, żeby dzieci miały cel. Kiedy byłem w takim wieku jak oni, z miłą chęcią patrzyłem, jak pierwsza drużyna grała w czwartej lidze. Chodziłem na mecze i jej kibicowałem. Zawsze miałem w głowie to, że jeżeli będę dobrze trenował, to znajdę się w pierwszej drużynie. Wiadomo – talent też trzeba mieć i trzeba umiejętnie kierować zawodnikami, którzy mają potencjał. My staramy się robić to krok po kroku.

– Pojawiają się już jakieś perełki?
– Z 280 dzieci jest kilku dobrych chłopaków, których trzeba oszlifować i wskazać odpowiednią drogę, żeby za parę lat poszli gdzieś dalej grać. Byłaby to dla nas ogromna satysfakcja. Tak myślę było w moim przypadku, kiedy mi się udało i wyjechałem do pierwszoligowego Płocka, a potem grałem we Francji i reprezentacji. Pewnie trenerzy i prezesi klubów, w których zaczynałem – czyli Piast i Beskid – byli dumni, że taki chłopak „wyszedł” spod ich ręki.

– Czy talent jest niezbędny, czy jednak ciężką pracą też można sporo osiągnąć?
– Myślę, że to różnie bywa. Sporo zależy też od umiejętności trenerów. Miałem takich trenerów, którzy wiedzieli, że jestem szybki i tę szybkość starali się wykorzystywać. Ale przede wszystkim ciężka praca. Trzeba z siebie dać wszystko.

– Zawsze w rozmowach z panem przewijał się temat najlepszych klubów w Hiszpanii. Czy czegoś żałuje pan ze swojej kariery, że w którymś momencie można było zrobić coś inaczej i pójść w innym kierunku?
– Oczywiście można gdybać, ale jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem. Dziękuję za to Bogu, rodzicom i że miałem możliwość trenowania w Cieszynie, w Beskidzie, później byłem na testach w Podbeskidziu, reprezentowałem Płock, wyjechałem do Francji, zaliczyłem z kadrą mistrzostwa świata. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem spełniony. Są jakieś opinie, że gdyby nie kontuzje, to grałbym do dzisiaj, że byłbym później w innych klubach. To są jednak dywagacje, nad którymi się nie zastanawiam. Jestem dumny ze swojej kariery i do końca życia wszystko będę miło wspominał.

– Nie ma gdzieś z tyłu głowy jakiejś myśli, że można było skręcić inaczej?
– Zawsze można, ale zawsze trzeba mieć pokorę w sobie i satysfakcję z tego, co udało się zrobić. Teraz robię coś innego, jestem prezesem klubu i dążę do tego, żeby klub funkcjonował na zdrowych zasadach.

– Kogo najbardziej zapamiętał pan w trakcie całej kariery?
– Pierwszy mecz z Milanem na wyjeździe i mój debiut w Lidze Mistrzów. Grali tam Robinho, Ronaldinho, Ibrahimovic, Nesta czy Zambrotta. Przeżyłem tam niesamowitą historię. Po meczu biegnie do mnie Zambrotta i pokazuje mi, żeby wymienić się koszulkami. Pomyślałem: „człowieku, to ja mam cię prosić, bo ty zdobyłeś mistrzostwo świata z Włochami!”. Kiedy szedłem tunelem, była radość, szeroki uśmiech, ale najbardziej ciekawiło mnie to, jak zareagują koledzy z drużyny, że ja mam koszulkę, a oni nie. Proszę mi wierzyć, ich miny, kiedy wszedłem do szatni, były bezcenne i będę to miał do końca życia przed oczami (śmiech).

– Jak pan wspomina Francję, bo był to najlepszy okres kariery?
– Byłem tam sześć lat. Najlepiej wspominam z tamtego okresu dwa momenty. W 2006 roku wystąpiłem na mistrzostwach świata, gdzie przed powołaniem Janasa byłem pewny, że nie pojadę. Dopiero wchodziłem do tej drużyny i w eliminacjach w ogóle nie wystąpiłem, bo siedziałem tylko na trybunach. To było wielkie zaskoczenie. Dostałem dar od Boga i wiedziałem, że muszę się jak najlepiej przygotować, żeby te pięć minut wykorzystać. W pierwszym meczu z Ekwadorem wszedłem w drugiej połowie, pokazałem się z dobrej strony i w dwóch ostatnich meczach grałem od pierwszych minut. To był wielki szok. Nawet nie śniłem, by tam w ogóle pojechać, a zagrałem w trzech meczach. Do końca życia będę to wspominał. Czasami siedzę w Internecie, oglądam swoje bramki. Drugi moment to właśnie Liga Mistrzów. Wcześniej oglądało się mecze w telewizji, aż tu nagle to marzenie się spełnia.

– Końcowe momenty we Francji były chyba ciężkie. Kontuzja, przesunięcie do rezerw. Jakie wtedy były pomysły na przyszłość, bo wiem, że pojawiły się propozycje nawet z Chin?
– Oprócz Chin były między innymi Arabia Saudyjska, Katar i różne egzotyczne kraje. Pieniądz jest ważny, ale nie najważniejszy i nie dałem się skusić. Dla mnie najważniejsza jest rodzina i patrzyłem, żeby być jej jak najbliżej. Nie jestem takim typem zawodnika, który chciał zarobić jak najwięcej. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeżeli jesteś dobry i idziesz do dobrego klubu, to pieniądze same przyjdą.

– Później było Podbeskidzie i Górnik Zabrze…
– Był to, może nie upadek, ale koniec mojego poważnego grania. Miałem problemy z kontuzjami i w tamtym okresie przez dwa i pół roku nie byłem przygotowany do sezonu. Cały czas wypadałem na parę tygodni i nie mogłem się przygotować na sto procent. Nie mogłem złapać rytmu. Później wszystko dobijało mnie psychicznie… Skończył się kontrakt i wróciłem do Polski. Pewnie gdyby nie znajomy, który w Podbeskidziu był dyrektorem, zakończyłbym karierę wcześniej. Nie miałem ochoty na grę, byłem wypalony. Zacząłem się jednak zastanawiać i w końcu się zdecydowałem. Jak podpisałem kontrakt okazało się – a później był jeszcze nieszczęsny karny z Lechem Poznań – że wymagania są dużo większe. Przecież wszyscy biorąc mnie do zespołu wiedzieli, że byłem bez treningu od czterech miesięcy. Zaczęły pojawiać się opinie, że przyszedłem zarobić. Zagrałem osiem meczów i się pożegnałem. Jeszcze bardziej zostałem dobity. Mama, znajomi zaczęli jednak powtarzać, że jestem jeszcze młody, a mój klub od małego to był Górnik Zabrze. Dostałem stamtąd ofertę, ale nie była to łatwa decyzja. Grałem tam dwa i pół miesiąca. Miałem podpisać kontrakt na dwa lata, ale chciałem być fair wobec klubu i zawarliśmy umowę na ten krótszy okres. Udało mi się strzelić bramkę w derbach. Była to wielka sprawa. Później było już nie po drodze z Nawałką. Przecież taki piłkarz jak Jeleń, który przychodzi z zagranicy, powinien dać coś więcej od siebie… Ale tu też nikt nie pamiętał, że nie trenowałem i przez dwa i pół roku nie przepracowałem w pełni żadnego okresu przygotowawczego.

– Tak zakończyła się wielka kariera, ale jeszcze później pomógł pan przecież Piastowi Cieszyn wywalczyć awans.
– Mój serdeczny kolega Michał Kurzeja poprosił mnie, żebym zagrał w ostatnich czterech meczach. Z miłą chęcią się zgodziłem, bo Michał też kiedyś mi pomógł.

– Miał pan 32 lata, kiedy pan skończył karierę. Wielu ciągnie przygodę z piłką o wiele dłużej.
– Wasilewski, który przeszedł do Wisły, jest starszy ode mnie, do niedawna był przecież Radek Sobolewski i tak można wymieniać sporo nazwisk. Kiedy miałem 34 lata, mówiłem sobie: „kurczę, ja od dwóch lat nie gram w piłkę, coś jest nie tak”. Jednak idąc do pracy, trzeba się z tego cieszyć, a mnie już piłka nie cieszyła. Pożegnałem się z futbolem.

– To ciągnięcie do blisko 40. roku życia nie wynika też z faktu, że niektórzy po zakończeniu piłkarskiej kariery nie mają pomysłu, co zrobić ze sowim życiem?
– Faktycznie jest z tym problem. Zawodnicy są non stop w treningu, mecze, wyjazdy i tak dalej. Nagle to się kończy i jak ktoś nie zaplanuje sobie wcześniej przyszłości, wstaje rano i nie wie, co ze sobą zrobić. Fajnie może być przez miesiąc, dwa, pół roku. Jest na wszystko czas, można na wszystko sobie pozwolić i zawodnicy wariują. Miałem taki problem, ale wyszedłem z tego i teraz mam zajęcie. Znam jednak takie przypadki, że piłkarze popełniają samobójstwa albo się zapijają na śmierć, do tego dochodzi hazard, przez który tracą całe swoje majątki. Nie ukrywam – miałem momenty, w których za dużo sobie pozwalałem…

– We Francji zarabiał pan dużo pieniędzy i był to chyba niesamowity przeskok w porównaniu z Polską?
– Jasne, nie różniło się to tylko płacą, ale podejściem do treningu, choć teraz też już się sporo zmieniło. Kiedy jeździłem na mecze we Francji, sprzęt, torby jechały wcześniej autokarem lub leciały samolotem. Nic nas praktycznie nie interesowało. Poza tym bazy treningowe były niesamowite, a mieliśmy wszystko – boiska, siłownie, hale.

– Co zrobić, żeby przy takim przeskoku nie uderzyła do głowy sodówka?
– Mnie nauczyli rodzice, bo nigdy się nie przelewało. Były takie czasy, że każdy musiał sobie jakoś radzić. Oczywiście nie mówię, że nie mieliśmy na normalne rzeczy, ale trzeba było kombinować. Chodziłem na granicę i zarabiało się parę złotych, żeby mieć na swoje wydatki. Dziękuję rodzicom za to, że nie odbiła mi palma. Znam chłopaków i grałem z niektórymi, a zwłaszcza młodzież ma z tym problemy, że ledwo z pierwszą drużyną potrenowali, dostali kontrakt i już była zabawa. Sporo zawodników na tym się przejechało. Mogę dużo o sobie mówić, ale najlepiej powiedziałyby to osoby, które mnie znają – czy się zmieniłem będąc w Cieszynie, Płocku czy we Francji. Wiadomo, trochę się zmieniło. Mogłem sobie na więcej pozwolić, kupowało się lepsze ubrania, samochody, ale to było wszystko. Do dziś z każdym z miłą chęcią mogę porozmawiać o piłce i o wszystkim. Nie ma gwiazdorzenia i cieszę się, że zostałem sobą, a nie stałem się jakimś „panem Jeleniem”.

– Cały czas wspomina pan o rodzinie. Chyba sporo musieliście przetrzymać, bo życie piłkarza pod tym względem jest bardzo wymagające.
– Ciągłe wyjazdy, mecze, treningi. Kiedy graliśmy w Lidze Mistrzów, to praktycznie nie było mnie w domu. Żona dawała radę i wspierała mnie w dobrych momentach oraz tych złych, bo wiadomo, że takie też były i są. Jesteśmy razem do dzisiaj i chwała Bogu, że poznałem taką kobietę, bo pomagała mi w chwilach, kiedy tego potrzebowałem.

– Ma pan jeszcze jakieś pomysły na przyszłość? Czy skupia się teraz na klubie?
– Pieniądze zarobione są i łatwo się je wydaje. Inwestujemy w nieruchomości, podwynajęcia i dążymy do tego, żeby nasz budżet się nie zmniejszał. Nie da się nagle czegoś sobie odmówić. Poza tym, chcemy też zapewnić jak najlepszą przyszłość dzieciom – Kubie, który w przyszłym roku we wrześniu będzie miał 15 lat i ośmioletniej Julce.

– Syn idzie w ślady ojca?
– Chyba się nie podał na tatę, bo do piłki wielką miłością nie pała. Z miłą chęcią chodzi na treningi do CKS-u, ale nie będę płakał, kiedy wybierze inny zawód. Nie chcę, żeby robił coś na siłę tylko dlatego, bo tata grał w piłkę.

– Dalej grywa pan w amatorskich rozgrywkach ze znajomymi.
– Kocham piłkę i pewnie będę grał nawet po pięćdziesiątce, dopóki zdrowie pozwoli. Grałem już z chłopakami od czasu, kiedy byłem w tak zwanej wielkiej piłce. Kiedy miałem wolne i pojawiałem się w Cieszynie, to zawsze gdzieś się na boisku spotykaliśmy. Na początku niektórzy byli zszokowani i wręcz zabetonowani, że mają zagrać przeciwko mnie, ale już się przyzwyczaili (śmiech). Nieraz nawet na trybuny ludzie przychodzili, żeby zobaczyć, jak rywalizuję w rozgrywkach amatorskich. To było miłe. Jeżdżę też na turnieje charytatywne, a poziom z roku na rok jest bardzo wysoki. Zresztą, może inaczej to odbieram, bo lata uciekają, a kilogramów przybywa (śmiech).

– Jest taka łatka, że piłkarz z piwem nie powinien być w ogóle widywany. Jak to wygląda od kuchni?
– Niektórzy trenerzy, choć nie wiem jak jest teraz, pozwalali. Pamiętam jak za Leo Beenhakkera przegraliśmy w Irlandii Północnej 1:3. Mieliśmy następny mecz za cztery dni. Siedzieliśmy załamani na kolacji, a wszedł trener i mówił: „co się z wami dzieje, nic się nie stało, nie straciliśmy szansy na awans. Każdy, kto ma ochotę, ma po piwku”. Byliśmy w szoku, ale trener potrafił tak podejść do drużyny, że nie było rozpamiętywania. Nie można było przesadzać, ale na piwko można było sobie pozwolić. Oczywiście alkohol nie idzie w parze ze sportem. Jak się pije, to nie ma sił na trening. Ale są takie momenty w trakcie sezonu, kiedy można było jeden kufel przechylić. Nie mówię, że byłem abstynentem, bo wszystko jest dla ludzi. Trzeba było wiedzieć, kiedy można. We Francji na 48 godzin przed meczem nie można było spożywać piwa. Jeżeli kogoś złapali, to była kara. Jednak niektórzy nawet dzień przed meczem byli na mocno zakrapianej alkoholem imprezie. Dla mnie to było wkurzające i czułem wtedy, że kolega z drużyny mnie nie szanował.

– Jakby miał pan doradzić młodym zawodnikom z regionu, co mają robić, żeby osiągnąć wielkie piłkarskie sukcesy?
– Ciężki trening to podstawa, bez pracy nie ma kołaczy i chyba nie ma innej rady. Przy tym nie można zapominać o nauce, bo fajnie jest się piłkarzem teraz. Potem przychodzi wiek 18-19 lat, chłopacy często się wykruszają i zostają z niczym. Młodych zawodników powinno się spokojnie kierować, żeby nie przerosła ich sytuacja. Mam nadzieję, że w końcu ktoś z naszego regionu pójdzie w moje ślady i przeżyje równie wspaniałą przygodę.

 

google_news