Sport Cieszyn

Tak kiedyś się grało w piłkę – o klubie LKS Zryw Bąków w rocznicę jego powstania

Fot. ŚlZPN

Na mecz rowerem, ale „na rurce”, koniec oficjalnego meczu, bo piłka wpadła do rzeki i popłynęła z jej nurtem. Rocznice to okoliczności, sprzyjające ciekawym wspomnieniom.

Na uroczystym spotkaniu z okazji 70-lecia klubu Zryw Bąków pojawiło się trzech „ojców założycieli”. Wśród nich był 88-letni Stanisław Kamiński, który chętnie wrócił wspomnieniami do początków istnienia zespołu, startującego wtedy w klasie D.
Retrospekcje pana Stanisława przytoczone zostały przez serwis internetowy Śląskiego Związku Piłki Nożnej. To wspomnienia rzucające ciekawe światło na to, jak kiedyś grało się w piłkę, a może raczej – jakie miało się do niej podejście. I przede wszystkim, jakie zaplecze i warunki sprzętowe temu towarzyszyły, czy też częściej ich brak:

– Graliśmy na boisku, które powstało na polu, które uprawiali moi rodzice. Teren był co prawda nadleśnictwa, ale tata jako pracownik Lasów Państwowych w Cieszynie mógł to orać i obsiewać, a jak zrezygnowaliśmy to członkowie ochotniczej straży pożarnej wystąpili o przekazanie tych terenów gminie, z przeznaczeniem na budowę remizy strażackiej i boiska, które w tym samym miejscu stoi do dzisiaj. Kosami siekliśmy trawę, krowy się tam pasły, ale najważniejsze było to, że postawiliśmy bramki i mogliśmy się zgłosić do rozgrywek – opowiada Stanisław Kamiński o genezie klubu.

Oficjalnie za datę założenia klubu uznaje się dzień 12 lipca 1953 roku, bo wtedy właśnie Rada Powiatowa LZS w Cieszynie zarejestrowała Ludowy Zespół Sportowy w Bąkowie.

– Mieliśmy jedną piłkę, która musiała wystarczyć na cały sezon, albo i dłużej. W środku była dętka i jak się przebiła to trzeba było wyjąć, skleić, włożyć i zasznurować, a jak pękła na szwie to się zszywało. Na cały zespół mieliśmy tylko jedne „tretery” jak się mówiło na typowe piłkarskie buty, a reszta grała w tenisówkach. „Sztuce” każdy prał w domu. Koszulki i spodenki kupowaliśmy za pieniądze, które dawała gmina, ale też każdy dbał o sprzęt na swój rachunek piorąc w domu i susząc na płocie. Przebieraliśmy się na mecz w szopie, a myliśmy się pod chmurką. I nikt nie narzekał tylko każdy dawał z siebie ile mógł i po trzech latach wywalczyliśmy awans do klasy C – kontynuuje Kamiński.

Szczególnie ciekawe wydają się wspomnienia, dotyczące meczów wyjazdowych:

– Na mecze wyjazdowe – nawet do Kaczyc czy do Kończyc – jeździliśmy rowerami, a ponieważ nie wszyscy mieli takie pojazdy to się brało kolegę na rurkę. Raz pojechaliśmy jednak na mecz autobusem… weselnym. Prezes Alojzy Wiśniewski wydawał córkę za mąż, a ponieważ był stolarzem i miał gest to powiedział nam, że możemy skorzystać z tego autobusu i pojechaliśmy do Kończyc Małych. A dodał jeszcze, że jak wygramy to po powrocie jesteśmy zaproszeni na weselną, a raczej poprawinową kolację, bo ślub był w sobotę, a mecz w niedzielę, a wesele trwało dwa dni. Pojechaliśmy więc na ten mecz mocno zmobilizowani, ale na miejscu okazało się, że przeciwnicy też chcą wygrać, a w dodatku ich ksiądz przyniósł bialutką piłkę. To był rarytas. Pobłogosławił ją i powiedział: „Kończanie macie wygraną”. Pamiętam, że Erwin Farana całkiem poważnie zastanawiał się wtedy czy możemy grać przeciwko Panu Bogu, ale uznaliśmy, że mecz to jednak „ziemska sprawa” i choć nie mieliśmy bramkarza to wygraliśmy 2:1. Wróciliśmy więc na wesele i prezes dotrzymał słowa. Zjedliśmy więc kolację, a potem wjechała zimna płyta, ale zanim zdążyłem sięgnąć po moje ulubione krupnioki – domowej roboty – to już ich nie było. Nie miałem jednak czasu się rozglądać, bo zauważyłem, że niektórzy sięgają po tort dla młodej pary. Uratowałem go i położyłem na szafę, a kiedy już wychodziliśmy to kolega wyciągnął z kieszeni krupnioka i dał mi mówiąc, że „uratował” go dla mnie – mówi Kamiński serwisowi ŚlZPN.

Do rodzinnych kronik grającego na obronie Stanisława Kamińskiego zapisał się też na stałe mecz w… przeddzień jego ślubu.

– Żona przychodziła na nasze mecze, bo pochodzi ze Zbytkowa więc mi kibicowała, ale na ten mój występ dzień przed ślubem nie chciała patrzeć – dodaje Stanisław Kamiński. – Nie będę ukrywał, że Jadzia miała nawet o to do mnie pretensje, ale musiała się pogodzić z tym, że najpierw zagram mecz, a potem weźmiemy ślub. Nie pamiętam już z kim wtedy graliśmy, ale pamiętam za to mecz w Ochabach. Pojechaliśmy tam, a boisko było zaraz koło Wisły, w której był akurat bardzo wysoki poziom wody. I tak się zdarzyło, że obrońca gospodarzy niefortunnie odbił piłkę, która wpadła do wody i… popłynęła. Mecz się zakończył, bo nie było czym grać i wygraliśmy walkowerem – wspomina Kamiński.

Mowa była o dawnych czach, ale nestor bąkowskiego sportu nawiązał też do współczesności piłkarskiej i były to słowa nie zawsze miłe:

– Praktycznie cały czas grałem w Bąkowie, bo tu się urodziłem i wychowałem, a tylko w czasie służby wojskowej grałem w innych barwach. Mogę jednak powiedzieć, że boisko w Bąkowie było taką moją szkołą życia. Człowiek mógł się sprawdzić, pokazać, wyżyć. Telewizora nie było, innych rozrywek też nie mieliśmy więc czas się spędzało na boisku, a mecze były świętem dla całej wioski. Pozostały mi z tamtych czasów naprawdę miłe wspomnienia i dlatego jest mi bardzo miło, że obecni działacze pamiętali o tych, którzy 70 lat temu zakładali klub i byli zawodnikami drużyny. Życzę, żeby ten klub dalej się rozwijał i żeby chłopcy wygrywali, bo takie porażki jak ta ostatnia w minionym sezonie 2:9 u siebie z Błyskawicą Kończyce Wielkie to mi się nie mieści w głowie. My zawsze do samego końca walczyliśmy z ambicją i tego właśnie życzę obecnym zawodnikom – kwituje pan Stanisław.

O spotkaniu z okazji jubileuszu klubu LKS Zryw Bąków pisaliśmy TUTAJ. W sobotę 8 lipca na terenie klubu odbył się też rocznicowy festyn dla kibiców klubu.

google_news