Kilkanaście lat temu zdecydowali się zostawić rodzinny Śląsk i zamieszkać w Wiśle. W górach zapuścili korzenie i wiedli spokojne życie. Mimo że ich dom znajduje się tuż przy głównej ulicy w Malince, łatwo go przeoczyć. W cieniu wysokich drzew upływała ich codzienność. Aż do dnia, w którym doszło do tragedii…
2 czerwca, w niedzielę, dom Justyny i Michała Wolskich stanął w płomieniach. W jednej chwili małżeństwo wraz z dziesięciorgiem dzieci straciło dach nad głową. – Tego dnia było wyjątkowo ciepło i słonecznie. W domu była tylko czwórka dzieci, a pozostali przebywali na zewnątrz. Około 12.27 poszedłem z trójką pociech na spacer w kierunku gór. Dwie minuty później syn wyszedł z domu i powiedział żonie, że wybiło korki. Mniej więcej w tym samym czasie córka poczuła swąd dymu. Była kilka metrów od zarzewia pożaru. Weszła do naszej sypialni i zobaczyła płonącą szafkę. Zamknęła drzwi i krzyknęła, że się pali – mówi Michał Wolski, głowa rodziny.
Dym był straszny. Wypełniał już całe piętro. Jakbym się przewróciła, to chyba bym tam już została… Nie chcę myśleć o tym, co by było, gdyby ogień wybuchł w nocy, kiedy wszyscy spaliśmy.
Najstarszy syn próbował ugasić ogień. Bezskutecznie. Na poddasze wpadła mama. – Pobiegłam tam z wiadrem w ręku, bo myślałam, że coś uratuję, ale w samym korytarzu było tak ciemno, że nic nie widziałam. Zdążyłam tylko chlusnąć wodą i szukałam drogi ucieczki do schodów. Dym był straszny. Wypełniał już całe piętro. Jakbym się przewróciła, to chyba bym tam już została… Nie chcę myśleć o tym, co by było, gdyby ogień wybuchł w nocy, kiedy wszyscy spaliśmy. On się rozwijał powoli i cichutko, by nagle wybuchnąć z ogromną mocą. Był nie do zatrzymania. Dom płonął jak paczka zapałek – mówi Justyna Wolska. Około 12.32 syn zadzwonił na 112, informując o pożarze, a tuż potem zaalarmował ojca.
– Byłem 300 metrów od domu. Syn powiedział łamiącym głosem: „tato, wracaj, dom się pali”. Odwróciłem się i ujrzałem kłęby dymu wznoszące się nad naszym dachem. Zostawiłem młodsze dzieci pod opieką ich starszego brata, a sam pobiegłem na ratunek. Około 12.36, gdy wbiegłem na parter domu, dym już bardzo utrudniał oddychanie. Zabrałem tylko kluczyki z dwóch samochodów z biurka i swój komputer stacjonarny. Wrzuciłem go do auta i odjechałem kilkadziesiąt metrów. Podobnie zrobiła żona, by zrobić miejsce strażakom, których już było słychać – relacjonuje Michał Wolski.
Rozpoczęła się wielogodzinna walka z ogniem. Dziś już wiadomo, że przyczyną pożaru było zwarcie w instalacji elektrycznej, która była wykonana wadliwie. Czerwony kur zabrał rodzinie wszystko. Spaleniu uległa górna kondygnacja budynku wraz z dobudówką, w której mieszkała niepełnosprawna krewna. Zniszczone zostały stropy. Dom nie nadaje się do zamieszkania.
Wraz z dramatem przyszła jednak ludzka pomoc. Wolscy są zaskoczeni jej skalą i dziękują wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób wyciągnęli do nich rękę. A takich osób było i wciąż jest mnóstwo, od strażaków i policjantów począwszy, przez samorząd na czele z burmistrzem Wisły Tomaszem Bujokiem, który od razu przybył na miejsce pożaru, na sąsiadach, dyrektorach szkół i nauczycielach, którzy uczą ich dzieci skończywszy. Trudno wymienić wszystkich, ale każdemu z osobna rodzina Wolskich jest niezmiernie wdzięczna.
– W ciągu całego roku nie odebrałam tylu telefonów co od chwili pożaru. Znajomi i całkiem obcy ludzie wspierają nas i oferują pomoc. To wzmacnia we mnie wiarę w ludzi. Choć nasze życie zostało wywrócone do góry nogami, dzięki temu łatwiej przez to przejść – przyznaje Justyna Wolska. Tak naprawdę wciąż do niej nie dochodzi to, co się wydarzyło. Na ręku trzyma dziesięciomiesięcznego Jasia, najmłodsze dziecko, które zupełnie nie jest świadome tego, co się wydarzyło, choć pewnie odczuwa nagłe zmiany. Nie ma mamy w dzień już tylko dla siebie, ale wędruje z nią między pogorzeliskiem a tymczasowym mieszkaniem, które zaoferowała jedna z wiślanek, a gmina pokrywa koszt jego najmu. Choć od pożaru minęło kilka tygodni, smród spalenizny wciąż jest wyczuwalny. Siedzimy na osmolonej ławce i patrzymy na to, co zostawił po sobie żywioł. Na koniec zaglądamy do wnętrza domu. Pani Justyna nie lubi wchodzić na górę. Od pożaru weszła tam może trzy razy. Nie ma siły patrzeć na to, co się stało. Każdy kąt jest pełen wspomnień.
Dla kogoś, kto przyjechał ze Śląska i całe życie mieszkał w mieście, taki dom to marzenie.
– Tak dobrze nam się tu mieszkało. Szkoła jest tuż obok, co przy wielodzietnej rodzinie jest nie bez znaczenia, a okolica piękna. Dla kogoś, kto przyjechał ze Śląska i całe życie mieszkał w mieście, taki dom to marzenie. Ale mam do niego szczególny sentyment także dlatego, że w jego murach na świat przyszła ostatnia czwórka naszych dzieci – przyznaje Justyna Wolska. Już jako nastolatka, kiedy wyobrażała sobie przyszłą rodzinę, widziała wokół gromadkę dzieci. Sześcioro, może siedmioro. A skończyło się na dziesięciorgu. Najstarsza Ola ma 21 lat, jest już studentką. Po niej rodzili się co dwa lata Tomek, Michał, Hania, Kuba, Maciek, Radzio, Milenka, Basia i po pięciu latach przerwy Jaś. Rodzeństwo jest ze sobą bardzo zżyte. Jak to mówią – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Dzięki pracy wielu osób, w tym kolegów z klas Tomka i Michała, którzy uczą się w Cieszynie w Zespole Szkół im. Władysława Szybińskiego oraz w Zespole Szkół Technicznych, w ciągu czterech dni dom został przygotowany do odbudowy. Rodzina szacuje, że na ten cel potrzebne będzie 150-250 tys. zł. Wychowawca Tomka z „Szybina”, Mariusz Romanowski, zorganizował w internecie zbiórkę. Można ją znaleźć TUTAJ.
Każda złotówka przybliży rodzinę do powrotu do ukochanego domu. Mają nadzieję, że budynek uda się odbudować do końca wakacji, by choć w prowizorycznych warunkach móc w nim znów zamieszkać. Akcję pomocy rodzinie prowadzi także Hufiec Ziemi Cieszyńskiej ZHP, w którego szeregach działają starsze dzieci Wolskich. Ola jest drużynową wiślańskiej gromady…
Straszne 🙁