Rodowity jordanowianin Szymon Gospodarczyk marzył jako młody chłopak o udziale w rajdach samochodowych. Dopiął swego i to szybko. Gdy z typowej rajdówki przesiadał się do samochodu terenowego, do głowy mu nie przyszło, że wystartuje, i też nie czekając na to zbyt długo, w najbardziej prestiżowej ze światowych samochodowych imprez. I to z jakim skutkiem! Pilot – trzeciej – załogi tegorocznego Rajdu Dakar (kategoria UTV) już nie może doczekać się powrotu na pustynne bezdroża…
32-letni Szymon Gospodarczyk zafascynował się rajdami samochodowymi mając 15 lat. – Pamiętam to jak dziś, był 13 maja 2000 roku. W Mucharzu wytyczono jeden z „oesów” Rajdu Krakowskiego. Mój starszy o pięć lat brat Jakub pasjonował się rajdami, więc nie mógł przepuścić takiej okazji. Zabrał mnie ze sobą – wspomina jordanowianin. Dwa lata później starszy z braci jeździł już w rajdach, a młodszy był jego pomocnikiem i mechanikiem. Ustalili wtedy, że Jakub będzie kierowcą, a Szymon zostanie pilotem.
Po raz pierwszy na rajdowych trasach Szymon Gospodarczyk pojawił się w 2005 roku, debiutując w Rajdzie Mazowieckim. – Zacząłem od rajdowej drugiej ligi, czyli Pucharu Polskiego Związku Motorowego. Cały czas podnosiłem swoje umiejętności i wiedzę – podkreśla. Rok po debiucie, pilotując Przemysława Zabrockiego, rywalizował już w Rajdowym Pucharze Peugeota, zaliczanym dla klasyfikacji mistrzostw Polski, by w 2009 roku z Janem Chmielewskim za kierownicą wywalczyć trzecie miejsce w Citroen Racing Trophy. Pasmem sukcesów okazał się rok 2012. Jeżdżąc z Radosławem Typą sięgnął po mistrzostwo w Castrol Edge Fiesta Trophy, tytuł mistrza Polski oraz mistrzostwo Europy strefy centralnej w rywalizacji aut napędzanych na jedną oś. Ponadto jako pierwsza polska ekipa zwyciężyli w klasyfikacji generalnej Lausitz Cup, czyli pucharze trzech narodów – Czech, Niemiec i Polski. Zasmakował też ścigania się samochodem klasy WRC zdobywając z Radosławem Raczkowskim trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej estońskiego Rajdu Harju.
KU NOWEJ PRZYGODZIE
Trzy lata temu Szymon Gospodarczyk zmienił rodzaj rajdowych tras. Wraz z Aronem Domżałą wynajęli od francuskiej ekipy polarisa RZR 1000 i wystartowali nim w hiszpańskim Baja Aragon – rajdzie terenowym, zwanym inaczej cross country. – To zupełnie coś innego. W rajdach asfaltowych lub szutrowych jest precyzyjnie wytyczona trasa, a w terenowych ma się książkę drogową, licznik oraz elektroniczny kompas. W książce jest podany kurs jaki należy obrać po przejechaniu określonej odległości. Gdy popełni się gafę, tracąc orientację na trasie, to pojawiają się problemy, gdyż z każdym błędnie pokonanym kilometrem dane książkowe boleśnie rozmijają się z rzeczywistością – opowiada jordanowski pilot, który w Hiszpanii cieszył się ze zdobycia wyśmienitego drugiego miejsce w klasie T3, czyli samochodów udoskonalonych. Jeszcze tego samego roku pomknęli z Aronem po zwycięstwo w Baja Poland oraz zajęli trzecie miejsce w Maroku. – Rajd Maroka trwa pięć dni. Podobnie jak Baja Aragon jest imprezą, w której bierze udział każdy szykujący się do Rajdu Dakar, gdyż ma się tu styczność z wydmami i pustyniami. Można sprawdzić samochód i siebie – mówi obrazowo Szymon. W kolejnym sezonie duet Domżała – Gospodarczyk wystartował już w Pucharze Świata FIA Cross Country, uczestnicząc w dziesięciu rajdach. Po zaciętej rywalizacji wygrali (!) swoją kategorię i… przesiedli się do toyoty hilux, czyli auta z klasy T1. – To już nie przelewki. Te samochody mają niesamowicie mocne silniki. Pędzisz 180 km/h po piasku, więc żartów nie ma, a tym bardziej czasu na podziwianie widoków… Jak przegapisz miejsce oznaczone w książce drogowej trzema wykrzyknikami, to tragedia wisi w powietrzu. Bo oznaczają one przepaść, stromą wydmę lub jakiś jar. Tragiczne wypadki się zdarzały i zapewne nadal będą się zdarzać – mówi Szymon, akcentując jednocześnie, że przed rajdami po asfalcie czy szutrach piloci i kierowcy objeżdżają trasy i sporządzają sobie precyzyjne notatki, a w rajdach terenowych jeżdżą bez wcześniejszego rozpoznania, jedynie na podstawie dostarczonej im książki drogowej.
PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA
Gdy pod koniec ubiegłego roku Szymon myślał głównie o tym, gdzie spędzi sylwestra, 66-letni francuski kierowca Claude Fournier finiszował ze sprawdzianami przed Rajdem Dakar. Na jednym z ostatnich treningów jego pilot Herve Lavergne… złamał obojczyk i ekipa trójkolorowych została zdekompletowana. – Zadzwonił do mnie Marco Piana, od którego wynajmowaliśmy polarisa. Zapytał co robię, a w zasadzie złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Kolejnej takiej mogłem już nigdy nie dostać, więc nie zastanawiałem się długo. Dopiero jak wyłączyłem telefon uświadomiłem sobie, że jest 17.00 w czwartek, w niedzielę – sylwester, wylot w poniedziałek, a nie miałem… ważnej licencji pilota! W piątek otrzymałem ją z rąk samego prezesa – opowiada jordanowianin, który zdążył jeszcze wybrać się do Krynicy na sylwestra, choć zaraz po północy był już w łóżku. W międzyczasie wisiał na telefonie, dopytując doświadczonych kolegów, co ma ze sobą zabrać na najtrudniejszy w świecie rajd. – Dowiedziałem się, że muszę mieć ubrania na wszystkie pory roku. Z rozmów wyszło jednak, że koledzy szykowali się do wyjazdu przez cztery miesiące. Łykali witaminy i inne suplementy diety, a przy tym spali w specjalnych namiotach utrzymujących temperaturę, ciśnienie i ilość tlenu charakterystyczne dla wysokości kilku tysięcy metrów nad poziomem morza. W ten sposób aklimatyzowali się – wspomina. A o tym, jak ważna jest aklimatyzacja Szymon przekonał się od razu w hotelu w La Paz. Nie zdołał wejść po schodach nawet na drugie piętro. Na pierwszym wsiadł do windy, bo czuł, że już nie pokona żadnego stopnia więcej. – Nie spodziewałem się, że różnica wysokości może aż tak działać na organizm człowieka – wyznaje.
DWA TYGODNIE WALKI
Jordanowianin nie doceniał i trudów Rajdu Dakar. Sądził, że zasadniczą jego uciążliwością jest tylko to, że trwa dłużej od innych samochodowych imprez. Bardzo się mylił. Już na mecie trzeciego, bardzo długiego i rozgrywanego w potwornym upale etapu, dwa razy starszy od niegoo Claude Fournier wysiadł z auta i… zemdlał. – Polałem go wodą, podałem colę i słodycze. Pojechał do hotelu i zdołał się zregenerować. Ja spałem w namiocie na biwaku, by nie tracić czasu na dojazd do hotelu i powrót z niego. Każda godzina snu była na wagę złota. Trzeba było mieć tylko stopery w uszach, bo przez całą noc huczały agregaty prądotwórcze, hałasowali mechanicy, a rano startujący wcześniej motocykliści odpalali swoje pojazdy – opowiada Szymon, wyjawiając, że jego kierowca po osiągnięciu mety jednego z finiszowych etapów ponownie zasłabł i to jordanowianin prowadził polarisa przez 300 km odcinka dojazdowego. – Sam też miałem spore problemy. W Boliwii było potwornie zimo, a przy tym kilka razy woda wlała się nam do samochodu. Zmokłem, przemarzłem i przeziębiłem się. Rafał Sonik odpadł już z rajdu, po tym jak złamał nogę, ale jego ekipa została. Poszedłem do nich i pożyczyłem ciepłe i nieprzemakalne spodnie Rafała, które zostawił. Tyle tylko, że musiałem je popodwijać, bo Rafał to wielkie chłopisko i wisiały na mnie niczym worek – śmieje się.
SZCZĘŚCIE SPRZYJA LEPSZYM
Na tak długim i wyczerpującym rajdzie trzeba wykazać się nie tylko żelazną kondycją, posiadać niezawodny samochód, ale także mieć dużo szczęścia. Temu ostatniemu czasami trzeba pomóc. – Na jednym z etapów pojawił się problem z wycieraczkami, a dokładniej – ze spryskiwaczem. Miałem w aucie butelkę z piciem. Połączyłem ją z wycieraczkami i gdy trzeba było zmoczyć szybę to naciskałem butelkę: leciało! – śmieje się Szymon. Na innym etapie z powodu pustki w baku mogli ponieść ogromne straty czasowe. Ba, mogli nie dojechać do mety. – Od jakiegoś kibica zdobyłem sześć litrów paliwa i dojechaliśmy do asfaltowej drogi. Gdy ją przecinaliśmy, zauważyłem auto z ogromnym zbiornikiem na dachu. Ludzie, których pewnie nigdy więcej nie spotkamy i niczym im się nie zrewanżujemy dali nam 40 litrów i tylko dzięki temu udało się dotrzeć na punkt tankowania – opisuje kolejną rajdową przygodę. Nie była ona bynajmniej ostatnią, z tych, które przydarzyły się francusko-polskiej załodze. Na 50 kilometrów przed dojazdem do mety w Cordobie w polarisie urwała się linka gazu. W sukurs przyszedł „ojciec chrzestny” przygody Szymona z Dakarem – Marco Piana (także wystartował w rajdzie), biorąc uszkodzone auto na hol. – Taki to był rajd. Będąc już w Warszawie rozmawiałem telefonicznie z mamą. Uznała, że nie będzie mi się chciało jechać 350 km do Jordanowa (Szymon mieszka obecnie w jednej z podwarszawskich miejscowości – przyp. aut.). Zrobiłem jej niespodziankę, bo przejechanie takiej odległości po równej drodze w wygodnym fotelu, to była dla mnie bułka z masłem. Przecież w Dakarze pokonywaliśmy dziennie nawet 750 km i to po wydmach.
Szymon, choćby nawet nie chciał, już musi myśleć o przyszłorocznej edycji Rajdu Dakar. Z prozaicznego powodu – ledwie tegoroczny się zakończył, a on oferty udziału w kolejnym otrzymał od trzech ekip. Ale niewykluczone, że ponownie wystartuje z Claudem Fournierem…