Wystarczy pierwsze wbicie łopaty w grunt przez archeologa, a w mgnieniu oka na miejscu pojawią się lokalni amatorzy liczący na odkrycie skarbów. Sęk w tym, że chociaż część z nich rzeczywiście przyczynia się do archeologicznych odkryć, to inni w tym czasie potrafią zrujnować archeologiczne stanowisko.
– Lokalsi to prawdziwe utrapienie archeologów i takich ludzi jak ja, którzy szukają skarbów legalnie – mówi jeden z eksploratorów z okolic Bielska-Białej. Chce pozostać anonimowy, bo – jak przekonuje – woli mieć spokój. – Jeśli człowiek coś pod nazwiskiem powie krytycznego wobec innych poszukiwaczy, zaraz robi się szum, pretensje itd. Nie jest mi to potrzebne.
Okazuje się, że w Polsce amatorów poszukiwania skarbów jest już całkiem sporo. Najwięcej jest ich na Śląsku, gdzie działają też trzy stowarzyszenia – w Częstochowie, Gliwicach i Dąbrowie Górniczej. Ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego szacuje, że w całym kraju jest to liczba przekraczająca 250 tys. osób. Jacek Wielgus, prezes Polskiego Towarzystwa Eksploratorów uważa jednak, że tych prawdziwych poszukiwaczy, działających legalnie, w stowarzyszeniach, jest o sto tysięcy mniej. Reszta to amatorzy korzystający z tanich wykrywaczy metali, które łatwo już dzisiaj kupić.
– Właśnie oni później, bez żadnych pozwoleń, odpowiedniej wiedzy, zjawiają się wokół miejsc, gdzie prowadzone są na przykład badania archeologiczne, i nie bacząc na nic, przekopują wszystko niczym stado dzików – żali się nasz lokalny eksplorator. – Psują w ten sposób markę nam wszystkim.
Kopią na dziko
Aby legalnie poszukiwać skarbów, trzeba uzyskać pozwolenie z urzędów konserwatorskich i właścicieli, czy administratorów gruntów, na których mają być prowadzone poszukiwania. Złamanie tego grozi, w przypadku użycia wykrywacza metali i innych tego typu urządzeń, odsiadką zagrożoną do dwóch lat.
– Ludzie jednak ryzykują – twierdzi nasz rozmówca. – Wychodząc z założenia, że jeśli trafią na coś cennego w ziemi, to mogą później to spieniężyć. Nie chce im się przechodzić całej procedury uzyskania zezwoleń. Poza tym zapominają, że odnaleziony zabytek jest własnością państwa, trzeba go zgłosić do urzędu konserwatora.
Rzesza amatorów tropiących skarby ma to jednak gdzieś. Jak i to, że często rujnują przy okazji prace naukowe archeologów.
– To prawda – przyznaje Bogusław Chorąży, znany bielski archeolog z Muzeum Polskiego. – Mamy z tym problem. Zakwalifikowanie kilka lat temu nielegalnych poszukiwań z wykroczenia na przestępstwo trochę sytuację poprawiło, ale daleko jej do normalności.
Chorąży tłumaczy, że największą szkodą są sytuacje, gdzie poszukiwacz amator znajdując coś ciekawego i zabierając eksponat pozbawia archeologów możliwości poznania kontekstu historycznego odkrytego miejsca.
– Problem w tym – dodaje archeolog – że tacy ludzie nie mają wiedzy historycznej, a nawet jeśli są przypadki, że są bardziej świadomi tego, co robią, to najwidoczniej zależy im na szybkim zysku. Stąd łamanie prawa.
Przepisy mówią wyraźnie, że znaleziony zabytek, artefakt – jeśli poszukuje się go na własną rękę, ale legalnie – powinien zostać zgłoszony do odpowiedniego urzędu konserwatora zabytków. Tam jest oceniany, dokonywana jest jego wycena i decyzja o umieszczeniu w odpowiednim miejscu. Znalazca może liczyć na nagrodę – dzisiaj, w zależności od wagi znaleziska, są to kwoty dochodzące często do kilkunastu tysięcy złotych.
Cenni amatorzy
Poszukiwacze skarbów na dziko, bez zezwoleń, są więc prawdziwym utrapieniem dla badań archeologicznych, a co za tym idzie również dla prac konserwatorskich. Z kolei legalni poszukiwacze okazują się być nad wyraz cenną pomocą w odkrywaniu skarbów, które kryje ziemia. Przykładem jest ostatnie, sensacyjne znalezisko dokonane na terenie Kobiernic i Porąbki, gdzie natrafiono na pozostałości po tzw. kulturze łużyckiej (spory zbiór przedmiotów z żelaza i brązu z okresu pierwszego tysiąclecia przed naszą erą) przy dużej pomocy właśnie poszukiwaczy zrzeszonych m.in. w Stowarzyszeniu Eksploracyjno-Historycznym Szaniec 1863 z Dąbrowy Górniczej.
– Włożyli w ten sukces naprawdę dużo własnej pracy, zwłaszcza pan Tomasz Pudełko, którego pomoc była dla nas, archeologów, nieoceniona wręcz – mówi Bogusław Chorąży. – Ale to są ludzie odpowiedzialni, doświadczeni i mają przede wszystkim wiedzę.
Czyli jak będę się przechadzać po polu z wykrywaczem i nic nie będę kopać, tylko sobie chodzę, to mogę dostać dwa lata?
Powiedz że zgubiłeś obrączkę i szukasz swojego
Częstochowa i Bielsko, tak, to rdzenny Śląsk.
Wam się hanysy pomieszało.
najwięcej stowarzyszeń archeologicznych działa na Śląsku w Częstochowie ,Gliwicach i Dąbrowie Górniczej otóż ani Dąbrowa ani Częstochowa nie leżą na Śląsku.Ten mistrz pióra to ignorant czy ślązakowiec a może jedno i drugie.Gdzieś ty chłopie do szkoły chodził.