To jedno z najmniejszych i zarazem najbiedniejszych państw w Ameryce Południowej. Paragwaj, bo o nim mowa, stał się miejscem misji medyków ze Śląska. Przewodniczył im ksiądz Katolickiego Kościoła Narodowego Wojciech Grzesiak, pełniący obecnie posługę w Cieszynie. Przez siedem lat pomagał mieszkańcom Ameryki Południowej leczyć rany w odległej dżungli, a także w paragwajskich slamsach. Jak wspomina tamten czas?
Paragwaj – tutaj nikt się nie spieszy. Każdy spokojnie wykonuje swoje obowiązki, popijając terere, czyli zimną herbatę yerba mate. Zapytany o samopoczucie Paragwajczyk zawsze odpowie: tranquillio (spokojnie) – bo takie właśnie ma życie. – Kiedy pierwszy raz byłem w Paragwaju, trafiłem do kościoła. Nabożeństwo zaplanowane było na 19.00. W kaplicy siedzieli ludzie, rozmawiali, pili terere. Byłem zdenerwowany – patrzyłem na zegarek, minuty mijały, a mszy nie było. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem jedną z osób – jak to jest możliwe, że jest 19.20 i wciąż nie jest odprawiane nabożeństwo? A on mi odpowiedział: „Spokojnie padre. Wy, Europejczycy, macie zegarki, a my tutaj mamy czas”. Miałem się nie denerwować, ściągnąć zegarek… Nieważne było, kiedy będzie nabożeństwo – ważne, że będzie. I takie życie jest w Paragwaju – opowiada Wojciech Grzesiak.
Drugą stroną medalu jest bieda i brak perspektyw na lepsze jutro. Slamsy – ogromne osiedla, gdzie ubóstwo zagląda niemal z każdego kąta. Często brakuje tam pomocy socjalnej, medycznej czy edukacyjnej… – W slamsach mieszkają ludzie gorszej kategorii. Rzesze dzieci ulicy, które nieraz sprzedawane są do procederów pedofilskich. To są też ludzie bez dowodów osobistych, nie ujęci w żadnych statystykach. Pomagaliśmy 70-latce, której nigdy w życiu nie dotknął żaden lekarz czy pielęgniarz. Paragwaj to kraj ogromnych kontrastów – gdzieniegdzie 90 proc. społeczeństwa to ludzie ubodzy, a 10 proc. bardzo bogatych. W wielu miejscach nie ma w ogóle klasy średniej… Takich jak my – którzy mają ciepły kąt, stać ich na chleb i drobne przyjemności. Tam albo nie masz nic, albo opływasz w luksusach – wskazuje Wojciech Grzesiak.
I właśnie do tych najbiedniejszych trafiali medycy ze Stowarzyszenia Śląska Misja Medyczna „To-misja”. Do Pargawaju zabierali walizki leków, środków opatrunkowych, drobnego sprzętu medycznego i preparatów do pielęgnacji niemowląt. W ten sposób nieśli pomoc ludziom wyrzuconym na margines społeczeństwa. W pracę wkładali mnóstwo serca, mimo że fundusze były nieco ograniczone. – Pracowaliśmy głównie w slamsach oraz wśród Indian. Pomagaliśmy, leczyliśmy odleżyny, rany. Właściwie pracę zaczynaliśmy rano, a kończyliśmy późnym wieczorem, koło 21.00. To była żmudna praca, ale potrzebna. I zapisała się w społeczności w postaci budowy szpitala czy zakupu ambulansu, rozdawanych leków i opatrunków. Mówili o nas „Medicos de Polonia” – medycy z Polski, byliśmy często pierwszymi profesjonalnymi medykami, którzy się nimi opiekowali – dodaje Wojciech Grzesiak.
Łatwo nie było. Chociaż – mimo biedy – Paragwajczycy są bardzo otwarci. – Oni budują poczucie wspólnoty. Są niezwykle przyjacielscy, weseli. Obserwują człowieka – patrzą na niego, poznają do głębi. Często kiedy przychodzisz do nich do domu, piją terere – z jednego kubka, z jednej rurki. Najmłodszy leje, a kubek wędruje z rąk do rąk. W ten sposób nie raz godzinami celebruje się przyjaźń, wspólnotę. Oczywiście trzeba przełamać pewne bariery higieniczne, ale warto – uśmiecha się Wojciech Grzesiak.
Misjonarze często nie mają możliwości korzystania z toalet czy łazienek w ogóle. – Standard jest inny. Nie ma wykafelkowanych łazienek z ciepłą wodą i kanalizacją. Nie oznacza to, że ludzie tam są brudni. Oni dbają o siebie w innych niż nasze warunkach. Kiedy byliśmy daleko wśród Indian Guarani, okazało się, że mieliśmy zaledwie 0,5 litra wody na dzień, aby się umyć. Mogliśmy wziąć więcej, ale to oznaczało, że nie mielibyśmy nic do picia. I tak każdy z nas uczył się myć w dosłownie kubku wody po całym dniu pracy w gorącym klimacie. Drugim problemem są zwierzęta – jest mnóstwo niebezpiecznych pająków, węży, dzikich psów. Zapuszczając się do Indian, którzy mieszkają ok. 500 km od asfaltowej drogi, człowiek musi mieć broń. Nie na ludzi, ale właśnie na zwierzęta. My użyliśmy jej raz. W ciemną noc, a właściwie czarną, gdzie naprawdę nic nie było widać, bo w okolicy nie ma prądu, a latarek trzeba używać oszczędnie, natknęliśmy się na hordę psów. Na szczęście byliśmy w stodole, ale nie mogliśmy ich przepędzić spod drzwi. Rzucaliśmy w nich pomelo, ale nic to nie pomagało. W końcu spłoszyła je broń – strzały wystrzelone w niebo – mówi cieszyński duchowny.
W Paragwaju święta Bożego Narodzenia spędzane są zupełnie inaczej. – Nasze doświadczenia to przede wszystkim pasterka, śnieg, choinka, kolędy. Tam wówczas zaczyna się lato – jest powyżej 40 stopni. Święta w Paragwaju to doświadczenie „Jezusa gołego”, czyli obdartego z pieluch tradycji. Tam po prostu jest Narodzenie Jezusa. Nic więcej. I to jest wyjątkowe – pozwala doświadczyć świąt tylko na gruncie religijnym, bez żadnej tradycji, która nieraz przysłania nam istotę Bożego Narodzenia. Nie ma bowiem gorączkowych zakupów, zabiegania, sprzątania… W wigilię nieraz nie ma nawet mszy świętej. Nie ma tradycyjnych potraw. To doświadczenie bycia przy ludziach – puentuje Wojciech Grzesiak i dodaje, że nieraz tęskni za Paragwajem…
Ten Katolicki Kościół Narodowy to kanapowy kościółek z siedzibą w prywatnym domu w Miliczu z byłym księdzem katolickim w roli biskupa. W porywach mają trzech duchownych, ale lider ogłosił się Prymasem Międzymorza Chrześcijańskiego ;D Sam ks. Grzesiak zwiał do niego po odejściu z KK a potem z Kościoła Starokatolickiego.