Mimo nawrotu zimowej aury, pątnicy z diecezji bielsko-żywieckiej pokonali aż 54 różne trasy Ekstremalnej Drogi Krzyżowej. Wyruszyli nawet ci, dla których prawdziwą drogą krzyżową jest ich codzienne życie.
Wiele tras zorganizowanej 12 kwietnia EDK biegło beskidzkimi szlakami. W sumie uczestnicy mieli do przejścia ponad tysiąc kilometrów. Wnętrze kościoła św. Andrzeja Boboli w Bielsku-Białej wypełniło się po brzegi. – Na zewnątrz kościoła – również tłumy. Dziękujemy za obecność, modlitwę, świadectwo i podjęcie wyzwania – mówią organizatorzy EDK Beskidy. Pallotyn Mirek Myszka, od siedmiu lat zajmujący się tym przedsięwzięciem, mówił z radością, że to właśnie prawdziwy obraz Kościoła dwudziestego pierwszego wieku.
W tym roku pątników wspierał biskup bielsko-żywiecki Roman Pindel. Zachęcał ich, by walczyli „o dotykalne, namacalne, przeżywane bycie z Jezusem, Zbawicielem, z jego męką”. – Nikt nie uleczy drugiego pokazując swoje rany, czy podsuwając je drugiemu, aby ich dotknął. Tylko ten, który przyjął dobrowolne cierpienie za mnie, za moje grzechy, on jeden uzdrawia, uleczy, ocali i zbawi, właśnie przez swoje rany, przez całą mękę, przez śmierć na krzyżu. W tym jest najgłębszy sens tej naszej drogi: być blisko z Jezusem. W tym dążeniu mamy być ekstremalni, radykalni, jak najbliżej Jezusa, który pierwszy przeszedł taką ekstremalną drogę na śmierć – mówił.
Uczestnicy drogi krzyżowej szli w ciszy, skupieniu, często sam na sam z górami w środku nocy i sam na sam z własnymi przemyśleniami i własnym życiem. To zostawiło w nich ślad. Niech świadectwem tego będzie chwytająca za serce relacja naszej czytelniczki z jej własnej – także tej codziennej – drogi krzyżowej:
– Na EDK zapisałam się pierwszy raz. Miałam iść sama i rano musiałam zająć się dzieckiem, dlatego wybrałam 20-kilometrową trasę. Słyszałam, że w zeszłym roku ludzie przeszli ją w osiem godzin. Gdyby tak było, to w moim przypadku byłabym w domu przed pobudką synka. W ostatniej chwili dołączyła do mnie koleżanka. EDK rozpoczynała msza. Półtoragodzinna msza, która przedłużała się dla mnie w nieskończoność. Myśli uciekały od najważniejszego, od istoty mszy. Myślałam czy syn dał się „zinhalować”, czy zasnął. Czułam się jak koń zamknięty przed wyścigami. Już chcesz biec, ale jeszcze nikt nie otworzył boksów startowych. Na początku towarzyszyło mi podniecenie i radość, że to już, że droga się rozpoczęła. Dębowiec osiągnęłyśmy bardzo szybko. Pod krzyżem koło kaplicy wyznaczona została pierwsza stacja. Ruszyłyśmy w stronę Szyndzielni. Bardzo nie lubię tej trasy. Jest dla mnie monotonna i jałowa, ale po pierwszej stacji zostało rozważanie do przeanalizowania, dlatego myślałam, że dobrze, że będę miała się nad czym skupić. Śnieg padał gęsto – dookoła było biało. Pomyślałam, że piękny jest las i mimo, że boję się ciemności lubię być w nim nocą, jeśli jest przy mnie ktoś, do kogo mam zaufanie. W pewnym momencie koleżanka (na EDK nie wolno rozmawiać) szturchnęła mnie i pokazała ręką za siebie. Odwróciłam się i zobaczyłam setki światełek poruszających się w ciemności. Mimo że nie każdy uczestnik zapalał swoją czołówkę, wrażenie było niesamowite. Jezus idąc zapewne nie miał czasu i sił, aby podziwiać świat tak jak ja. Czy myślał o widokach i zapachach dookoła? Wątpię. A wokół mnie cudowny zapach świerków. Przed oczami płatki śniegu wirują na wietrze. A moje myśli pomiędzy rozważaniami na temat stacji drogi krzyżowej wciąż uciekają do tego co blisko. Nie da się porównać naszej drogi. Czuję się wspaniale. Uwielbiam przecież góry. W plecaku mam pięć batonów, kanapki, termos z herbatą i litr coca-coli. Zjadłam na siłę rogalika na Szyndzielni. Nie czuję głodu i pragnienia, które Jezus odczuwał. Jest mi ciepło, gore-tex chroni od śniegu i wiatru. Kilka warstw oddychającej odzieży pod spodem tworzy ochronę i daje ciepło. Mam dobre trekingowe buty. Jak się to ma do szat i obuwia Jezusa? Idę i z każdym krokiem myślę, że coś tu nie gra, że chyba nie czuję tego, co powinnam. Czuję się jak na wspaniałej nocnej wycieczce. Przypominają się chwile spędzone na tej trasie w innych okolicznościach – zwiedzanie jaskini, znalezione pióro urala, zbieranie grzybów, zwalone drzewo, które jeszcze ostatnio rosło spokojnie. Przywołuję myśli do rozważań z drogi krzyżowej, myślę o tym, ale ta moja droga nie ma nic wspólnego z koszmarną drogą Jezusa. Mimo że ślisko i mogę się potknąć i złamać nogę, to mogę też wezwać GOPR. Jezus nie mógł, szedł sam mimo tłumu. Był potwornie zmęczony, ale popędzany w górę. Ja jestem w pełni sił. Mogę przecież odpocząć jeśli tylko miałabym taką chęć, a nawet odpuścić. Mój krzyż jest symboliczny. Przytroczony do plecaka nie daje się odczuć. Mogę nawet zapomnieć, że go mam. Jasne, mogłabym zrobić go z dłuższych i grubszych gałęzi, ale czy o to chodzi? Dla bezpieczeństwa zabrałam dwie latarki i dodatkową ciepłą odzież, mam plastry, komórkę i pieniądze na powrotną taksówkę. Obok idzie koleżanka. Pełen komfort. Przy dziewiątej stacji zostawia mnie i wraca do domu. Idę sama i nawet wtedy nie potrafię w pełni myśleć o Jezusie. Słyszę głos samicy puszczyka i zamiast dziewiątej stacji rozważam, dlaczego się odezwała, kiedy jest okres lęgowy i powinna siedzieć na jajach. Jasne, że na 45-kilometrowym szlaku byłoby inaczej. Wspominam swoją 15-godzinną zimową wyprawę na Pilsko lata temu. Bez jedzenia też byłoby ciężej, tak jak w Rumunii, kiedy nam go zabrakło. Lało wtedy trzy tygodnie i nie miałam nic, co można by nazwać względnie suchym. A teraz jest mi ciepło i przyjemnie. Picia zabrakło mi kiedyś na Krywaniu. Był upał. To też wspominam. Myślę jednak, że nie o to chodzi, a kiedy kończę EDK po sześciu godzinach wiem z całą pewnością, że nie o to.
Bez względu na trasę EDK prawdziwą drogą krzyżową jest moje życie. To, co mnie spotyka na co dzień. I to, jak je przeżyję i co z siebie dam. Moje zmęczenie, kiedy wracałam z intensywnej terapii, na której leżał mój syn. Szłam wtedy resztką sił. Chyba tylko z Jego pomocą ruszałam nogami robiąc kolejne kroki. Poślizgnięcie na szlaku ma się nijak do mojego duchowego i psychicznego upadku, kiedy dowiedziałam się, że moje dziecko umiera. Wstać, podnieść się, iść dalej – to był wyczyn. Walczyć o jego życie i zdrowie, kiedy wydaje się, że nie dam rady, że nie ma sensu. I znowu, kiedy już myślałam, że jest okay, że znalazłam siłę – kolejny upadek. Diagnoza – nowotwór u mojego męża. To są sytuacje, kiedy ani plastry, ani dodatkowa latarka nie są potrzebne. To, jak przejdę przez życie, czy tak jak Jezus znajdę w sobie siłę żeby iść do przodu, przyjąć to, co dostaję i przeżyć dobrze moje życie, a po drodze jeszcze otrzeć komuś łzy, to jest moja droga krzyżowa.
https://www.polsatnews.pl/wideo/poeta-oskarza-o-molestowanie-wysoko-postawionego-hierarche-z-wroclawia-wsunal-reke-pod-moja-koldre_6745654/ Sprawy molestowania przez kardynała Gulbinowicza ujawnionej po filmie Sekielskiego nie podjęły największe portale: Gazeta.pl, wp.pl, onet.pl, interia.pl Podobnie oczywiście media katolickie i rządowe. W mediach katolickich wygląda to tak jak opisał Stefan Sękowski (były pracownik Gościa Niedzielnego) na swoim facebooku: “Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego film o pedofilii w Kościele muszą robić bracia Sekielscy i dlaczego demaskatorskich materiałów na ten temat nie piszą np. dziennikarze “Gościa Niedzielnego” lub “Niedzieli”, opowiem Wam historię ks. Jacka Stępczaka. Ks. Stępczak był redaktorem naczelnym “Przewodnika Katolickiego” wydawanego przez, w uproszczeniu archidiecezję poznańską. W 2001 roku napisał z kilkoma innymi księżmi i jednym świeckim list… Czytaj więcej »
To wzruszające. Jestem pełen podziwu. Nie poddawaj się, wojowniczko!