Wydarzenia Cieszyn

Życie z piętnem wojny…

Cisza, spokój i kojąca zieleń kolejny już rok z rzędu przyciągają do Zebrzydowic polskich żołnierzy rannych w misjach poza granicami kraju. Poturbowani fizycznie i psychicznie weterani właśnie tutaj szukają zdrowia i równowagi. Przyjeżdżają ze swoimi rodzinami, by razem spędzać czas pomiędzy zabiegami rehabilitacyjnymi. Bo tego czasu dla bliskich żołnierze nigdy nie mają za wiele…

– Kiedy szkolimy się, rodzina jest z boku. Gdy wyjeżdżamy na misję, rodzina zostaje sama. Jak wracamy ranni i często mocno niepełnosprawni, nasi najbliżsi znów są pozostawieni sami sobie, a żony przejmują większość obowiązków. Dla nich tak naprawdę misja nigdy się nie kończy. Dlatego wymyśliliśmy rehabilitację rodzinną, by kraść życiu jak najwięcej wspólnych chwil – mówi mł. chor. w stanie spoczynku Marek Rzodkiewicz, wiceprezes Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju. Był żołnierzem III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Gdy wyjeżdżał, jego najmłodszy syn miał dziewięć lat. W sierpniu 2004 roku został ranny. Doskonale pamięta ten dzień.

– Nie była to misja stabilizacyjna, jak nas zapewniano, ale momentami regularna wojna. Kierowałem pracą posterunku w All-Hilli. Kiedy miałem chwilę, dzwoniłem do żony. Nigdy jednak nie mówiłem jej, kiedy wyjeżdżam z bazy. Nigdy nie wiedziałem, czy to przypadkiem nie będzie ostatni raz. Nie chciałem jej martwić. Nie wspominałem, co się we mnie dzieje za każdym razem, gdy przejeżdżamy obok stojącego samotnie samochodu i nie wiemy, czy nie jest naszpikowany materiałami wybuchowymi. Kilka takich aut i człowiek ma dosyć. Ciśnienie skacze niesamowicie. Tamtego dnia, 20 minut po naszej rozmowie, było już po nas. Jechaliśmy w konwoju, nastąpił wybuch, a potem zaczęła się strzelanina. Dostałem odłamkami, mam niesprawną rękę i rozwalony kręgosłup, ale żyję – opowiada Marek Rzodkiewicz. Inni nie mieli tyle szczęścia. Dwóch żołnierzy zginęło, w tym jeden z 18. Bielskiego Batalionu Powietrznodesantowego. – Umierał na moich kolanach. Widziałem w nim mojego syna. Nie mogę tego wymazać z pamięci. Pewne obrazy cały czas wracają. To silniejsze ode mnie. Nieraz jakiś zapach, muzyka czy inny drobny element sprawiają, że znów jestem w Iraku. Przez te lata jednak nauczyłem się z tym żyć – dodaje Marek Rzodkiewicz.

Zanim stanął na nogi, minęło wiele miesięcy. Kilkanaście lat temu, kiedy misje zagraniczne były czymś zupełnie nowym, w kraju nie istniały odpowiednie przepisy pozwalające weteranom na powrót do wojska. Większość z nich nie założyła już nigdy munduru, byli zwalniani do cywila jako niezdolni do pracy, leczyli się na własną rękę. Tylko niektórym udało się rozpocząć służbę na etatach cywilnych. Dziś jest inaczej.

– Przecieraliśmy szlaki zarówno na wojnie, jak i potem w kraju. Niewielu lekarzy wiedziało, co zrobić z rannym żołnierzem, jak leczyć choćby zespół stresu bojowego. Dążyliśmy do znormalizowania prawa w tym zakresie i w 2012 roku weszła w życie ustawa o weteranach działań poza granicami państwa, która daje weteranom i weteranom poszkodowanym odpowiednie uprawnienia. Wcześniej nie było nic. Znaleźli się i tacy, którzy pytali nas, po co właściwie jechaliśmy na tę wojnę. Inni podejrzewali, że robimy to przede wszystkim dla pieniędzy. Tak nie było. To nie były jakieś zawrotne kwoty, bo czy 3000 złotych to dobra cena za życie? W praktyce i tak te pieniądze pochłonęła rehabilitacja. Poza tym, my na to inaczej patrzyliśmy. Uważaliśmy, że żołnierzem jest się nie tylko na czas pokoju i jak jest bezpiecznie – mówi Marek Rzodkiewicz. Kiedy wrócił do zdrowia, zaczął pracę w Centrum Weterana przy Ministerstwie Obrony Narodowej. Wspiera kolegów, którzy borykają się z problemami, które on już pokonał. Sprawia, że nie muszą wyważać otwartych drzwi.

Odnalezienie się w codzienności po misji bywa trudne, zwłaszcza kiedy wyjeżdża młody i wysportowany mężczyzna, a wraca strzęp człowieka. Życie zmienia się o 180 stopni. Przewartościowaniu ulegają priorytety, a w zetknięciu ze śmiercią drażnią błahostki. Jeśli do tego dochodzi kalectwo, a tak jest bardzo często, bo wielu żołnierzy wraca bez rąk czy nóg, piętrzą się kolejne problemy. Jedzone garściami tabletki przeciwbólowe nie pomagają, a bezradność dobija… Niektóre małżeństwa tej huśtawki nie wytrzymują. Zaczynają się kłótnie i rozstania.

– Żołnierze na misjach widzą dużo. Czasami zbyt wiele. Były takie chwile, że po powrocie do bazy nie mogłem trafić łyżką do ust. Tak się trząsłem. Każdy inaczej odreagowuje takie rzeczy. Jedni na siłowni, inni przy muzyce, kolejni biegają. Strach jest zawsze. Bałbym się jechać z kimś, kto się nie boi i lekceważy śmierć. A gdy ktoś do nas strzela, nie ma czasu myśleć. Wtedy się walczy. Dopiero, kiedy adrenalina przestaje działać i emocje opadają, człowiek uświadamia sobie, co się stało. Jak potem żyć z tym wszystkim? Co zrobić z faktem, że się do kogoś strzelało? Co jest ważniejsze, procedury czy sumienie? Do dziś się nad tym zastanawiam… – przyznaje nasz rozmówca. Gdyby mógł, pojechałby znowu na misję, podobnie zresztą jak większość chłopaków. Wróciłby do piekła, bo dziś wie, co mógłby zrobić lepiej.

Żołnierze do Zebrzydowic przyjeżdżają od kilku lat, ale po raz pierwszy wychodzą do społeczeństwa. Na zamku czynna była wystawa „Weterani” prezentująca sylwetki osób rannych w misjach zagranicznych. W Zebrzydowicach miały miejsce także warsztaty terapeutyczno-psychologiczne dla weteranów z małżonkami oraz rodziców żołnierzy poległych.

 

google_news