Może trudno w to uwierzyć, ale większość odznak symbolizujących schroniska górskie, turystykę, a nawet symbole związane z jednostkami wojskowymi, to dzieło jednej osoby, bielszczanki Ireny Jagiełło. W tym przypadku mówienie o pasji, to tak, jakby nic nie powiedzieć, bo wykonanie nawet jednej odznaki, to benedyktyńska wręcz praca. A spod dłoni pani Ireny wyszło już tysiące takich małych dzieł sztuki.
Mimo że bohaterka mojego reportażu jest osobą niezwykłą, z racji tego czym się para, ale też przez swoje podejście do życia i wielką skromność, próżno o niej szukać jakichś szerszych informacji w internecie. Gdzie, jeśli kogoś w nim nie ma, to podobno nie istnieje. Ale też nie o takie istnienie mojej bohaterce chodzi. I nie ukrywa, że jest jej z tym dobrze.
– Wie pan, unikam rozgłosu jak przysłowiowego ognia, bo nie lubię być w centrum zainteresowania – tłumaczy. – Robię to co robię, od ponad trzydziestu lat i to mi wystarcza. Czy jest to coś aż tak niezwykłego, żeby o tym pisać? Sama nie wiem… Ale jeśli pan nalega?
Nalegałem i w ten oto sposób znalazłem się niedawno w pracowni pani Ireny. Pomieszczeniu tak małym, że trzy osoby robią tam prawdziwy tłok. Ale pani Irenie taki metraż nie przeszkadza. Zresztą, po co jej coś większego, skoro wszystko robi tu sama. Przynajmniej, to co potrzebuje, ma pod ręką.
– Spędzam tu tyle godzin, nieraz od rana do nocy, że ta klitka stała się moim drugim domem – tłumaczy. – Nie chciałabym innego miejsca. Mam tu przede wszystkim spokój. Mogę się skupić, a przy tej pracy jest to bardzo ważne.
Mogę to sobie jedynie wyobrazić – aby móc spędzić, jak słyszę, kilka godzin w jednej pozycji malując ręcznie małą odznakę kilkoma kolorami, trzeba mieć wielką cierpliwość. Aby ją mieć, człowiek musi posiadać spokój nie tylko z zewnątrz, ale też w samym sobie. Pani Irena przekonuje mnie, że tak właśnie jest.
– Na szczęście taka się urodziłam – uśmiecha się. – Mało co jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. A sam pan dobrze wie, że żyjemy w świecie, gdzie każdy gdzieś pędzi i byle co sprawia, że zaraz rośnie mu ciśnienie. Nie warto się irytować. Za dużo pięknych rzeczy jest wokół nas.
Filozofia godna naśladownictwa, niemniej coraz trudniejsza w praktyce. Przekonuję się, że moja rozmówczyni naprawdę taka jest, bo kiedy wchodzę do jej pracowni, akurat kończy jedno z zamówień. To pamiątkowy zestaw dla jednego z zawodowych żołnierzy bielskiej jednostki odchodzącego z czynnej służby.
– Taki podarunek od kolegów – tłumaczy pani Irena. – Fajny w sumie prezent. Muszę go więc skończyć, bo lada moment ktoś się po niego zjawi, a nie wypada, aby musiał czekać.
I tak sobie rozmawiamy. Ja – obserwując precyzję, z jaką grawer, grawerka (sam nie wiem, jak będzie lepiej) uzupełnia i kończy podarunkowy zestaw, pani Irena zaś opowiadając, jak się to w ogóle stało, że pochłonęła ją ta nietypowa w końcu pasja i zanikający już niestety zawód.
Trudny moment
Było więc tak, że przed trzydziestu laty, kiedy likwidowano w tamtym kształcie bielską Fabrykę Samochodów Małolitrażowych bielszczanka straciła nagle pracę. Będąc już kilka tygodni na zasiłku dla bezrobotnych uznała, że tak być nie może. Powiedziała sobie, że jest jeszcze zbyt młoda, ma zdrowe ręce, talent artystyczny – w końcu kończyła liceum plastyczne, należała do nieformalnej grupy malarskiej „Paleta” – więc nie podda się i nie będzie żyła z zapomogi.
– To był trudny moment, bo musiałam się na coś zdecydować – wspomina. – Coś, co miało mi dać z jednej strony byt, z drugiej jakąś radość. Nie wyobrażałam sobie pracy, która nie dawałaby satysfakcji.
W pierwszym odruchu pani Irena postanowiła zostać krawcową, ale taką bardziej artystyczną, z wyszukanymi, własnymi kreacjami. Skończyła nawet odpowiedni kurs szycia, zdobyła uprawnienia, by otworzyć własną pracownię krawiecką, ale… na tym się skończyło.
– Los sprawił wtedy, że mój wujek postanowił zlikwidować swoją pracownię grawerską – tłumaczy. – Uznałam, że może właśnie to jest ten moment, moja szansa na coś innego, ciekawego. I tak się zaczęło.
Dorobek w szufladzie
Po trzydziestu latach tworzenie każdej kolejnej odznaki, emblematu, praca, którą wykonuje nadal cieszy panią Irenę, jak na początku. Chętnie usłyszałbym, ile takich małych dzieł sztuki zdążyła w tym czasie wykonać. Nic z tego. Widzę jedynie uśmiech delikatnego pobłażania.
– Przecież nie liczyłam tego – mówi. – Statystyki mnie nie interesują.
Zamiast tego moja rozmówczyni sięga do szuflady i wyciąga coś na kształt albumu.
– Proszę – mówi, pokazując mi zawartość. – To są moje wzory przeróżnych odznak.
Album jest ciężki i gruby. W środku szkice, jedne mniej, drugie bardziej dokładne. Od tego zaczyna się tworzenie. Później jest specjalny odlew.
– Jestem chyba jedyna w kraju, która pracuje taką właśnie metodą – wyjaśnia, a po chwili dodaje: – Ale jest jeszcze ktoś, bez kogo nie mogłabym tak pracować. To mój syn, który od ćwierćwiecza wykonuje dla mnie specjalne narzędzia, naprawia maszyny i służy zawsze radą.
Przeglądam dalej album. Widzę wzory odznak schronisk górskich, kojarzące się z turystyką, wojskiem. Są też inne, tworzone na zamówienia zagranicznych instytucji i firm.
– To cały mój dorobek – nie bez dumy mówi pani Irena, i trudno się dziwić. Przez trzy dekady zostawiła po sobie trwałe ślady w tylu miejscach. Jej własnoręcznie wykonane odznaki są też przedmiotem internetowych aukcji kolekcjonerskich. Ale to już moje własne odkrycie, bo o tym fakcie pani Irena nie pisnęła mi ani słówkiem. Najwyraźniej przez tę swoją wrodzoną skromność.
Cudowne ręce mogą zrobić takie arcydzieła gratulacje
Jagiełło pod Grunwaldem też się odznaczył, może pośmiertnie należy się dzieło imiennikowi.