Pędzel wzięła do ręki raptem cztery lata temu i to dopiero na emeryturze. Jednak nie byłaby sobą, gdyby malarstwo potraktowała jako hobby. Pracuje od świtu do zmierzchu, chłonie wiedzę teoretyczną, na koncie ma już autorską wystawę i marzy, że w jej mieszkaniu – już przypominającym galerię sztuki – powstanie ponadczasowe dzieło. Poznajcie niewiarygodną osobowość Krystyny Gwizdoń.
Ukształtowana wśród gór
Spędzona na Żywiecczyźnie młodość zaważyła na jej charakterze i wrażliwości. Urodziła się w Nieledwi, mieszkała w Kiczorze, a do liceum – pierwszej tej rangi wiejskiej szkoły w Polsce – chodziła w Milówce. – Przepiękne, kwietne łąki, lasy i góry. W młodości dużo chodziłam po górach, biegałam przełaje i uprawiałam narciarstwo. Chłonęłam to wszystko, a dziś jest dla mnie wielką inspiracją w mojej pracy – mówi Krystyna Gwizdoń.
Pracowitość wpoiła jej matka. – Była bardzo energiczna i sama taka się stałam. Pamiętam, że gdy siedziałam na krześle, a widziałam, że się zbliża, to zrywałam się i brałam za jakąś pracę. W domu nie uznawało się marnotrawienia czasu – wspomina.
Jak sądzi, talent odziedziczyła po ojcu, który zginął w wypadku samochodowym, gdy miała ledwie dziesięć lat. – Kochał Picassa. Też malował, ale jako budowlaniec w Bielskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego. Jego talent objawiał się jednak choćby w karykaturach. Pewnego razu namalował na ścianie karykaturę swojego dyrektora. Pokazał go z rozwianym krawatem i teczką pod pachą. Musiał to potem zamalować – opowiada z uśmiechem. – Był przez wszystkich bardzo lubiany, słynął z poczucia humoru. Na jego pogrzebie był tłum. Pamiętam ten dzień. Tak jak to on miał w zwyczaju, postanowiłam porozdawać cukierki. Wszyscy byli smutni, początkowo nikt nie miał na to ochoty – dodaje, nie mogąc opanować wzruszenia.
Z sercem do ludzi
W wieku 23 lat, wraz z mężem i trojgiem dzieci, zamieszkała w Czechowicach-Dziedzicach. Całe zawodowe życie związała z pomocą społeczną. I tu ujawniła swą niezwykłą wrażliwość, pracowitość i dążenie do perfekcji, co też dziś ma przełożenie na jej malarstwo. – Jako pracownik socjalny starałam się widzieć przede wszystkim człowieka. Różne problemy i trudności pojawiają się w rodzinach i nie zawsze człowiek sam potrafi je pokonać. Wiele osób popada jeszcze w głębsze tarapaty i nie potrafi samodzielnie, bez pomocy z zewnątrz, sobie w życiu radzić. Spotykałam ludzi pozbawionych już wszelkiej nadziei, samotnych, będących w depresji, ale też mających mnóstwo innych problemów. Myślę, że potrafiłam dobrze wyczuć człowieka, wiedziałam, czego potrzebuje w swojej sytuacji. Bardzo zwracałam uwagę na los dzieci. Było to dla mnie bardzo trudne, gdy okazywało się, że jakąś sprawę rozstrzygało się nie z perspektywy ludzkiej, ale tej biurokratycznej – opowiada.
Bezustannie się kształciła i podnosiła kwalifikacje, i to po trzydziestce. W Katowicach ukończyła studium dla pracowników socjalnych, a następnie zdobyła licencjat i tytuł magistra w Warszawie. W Bielsku-Białej uzyskała z kolei specjalizację z zakresu zarządzania pomocą społeczną. Wszystkiego tego dokonała, jednocześnie pracując i wychowując czworo dzieci. Dziś ma aż dziesięcioro wnucząt. – Rzeczywiście, był to dość szalony okres, ale kształciłam się, by w pracy być w pełni profesjonalną – wskazuje. W czechowickim Ośrodku Pomocy Społecznej pełniła funkcję przewodniczącej związku zawodowego „Solidarność”.
Bez kompromisów
– Gdy już odpoczęłam po zakończeniu pracy, zaczęłam szukać czegoś dla siebie, co pozwoli mi się realizować. Uznałam, że musi być to coś, co pokocham, co będzie odbiciem mojego ducha, przyniesie mi satysfakcję. I że będzie to twórcze, piękne i sprawi ludziom radość. Wybór więc szybko padł na malarstwo. Zajęłam się nim w 2019 roku – mówi Krystyna Gwizdoń.
Charakter ma taki, że bynajmniej nie zabrała się do pracy z nieśmiałością i dystansem. – Wiem, że nie zawsze to możliwe, ale kieruję się maksymą „chcieć to móc”. Przekonywałam siebie, że potrafię, że dam radę – tłumaczy. Pierwszy szkic przedstawiał jej ukochane Beskidy. – Bardzo motywujące dla mnie były wykłady Adama Razika, który zachęcał, a nie krytykował. Mówił, że to kwestia talentu i powołania i wcale nie trzeba ukończyć akademii sztuk pięknych, by pięknie malować – zwraca uwagę.
Postępy, jakie poczyniła w ciągu czterech lat robią ogromne wrażenie, nie tylko na jej bliskich i znajomych. – Na początku bałam się ocen ludzi, choć – z drugiej strony – chciałam słuchać krytyki, która pomoże mi się rozwinąć. Starałam się przełamywać. Sama siebie zaskoczyłam, gdy podczas wizyty w Miejskiej Bibliotece Publicznej zagadnęłam dyrektor Ewę Kmiecik-Wronowicz. Poszłam tam m.in. po książki o malarstwie. Zobaczyłam puste ściany w tym pięknym, nowym budynku i zaproponowałam, zbierając się na odwagę, że mogłabym tu pokazać swoje prace. „Czemu nie!” – stwierdziła pani dyrektor. Potem Ewa Rogala z MBP pomogła zorganizować wystawę, na której pojawiło się mnóstwo osób, w tym wielu znajomych. Dostarczyło mi to mnóstwo wzruszeń – opowiada.
Po ledwie czterech latach malarka stworzyła już sto obrazów, a jej mieszkanie przypomina galerię z prawdziwego zdarzenia. Niemal każdą powierzchnię ścian i każdy kąt zdobią jej prace.
Od świtu do zmierzchu
Artystka pracuje od świtu do zmierzchu, z krótkimi przerwami na sprawunki i posiłki, ale czasem trudno jest jej wyhamować i maluje też grubo po północy. – Wolę pracę jednak pracę przy świetle dziennym, bo nieraz to, co stworzyłam w nocy, musiałam później zamalowywać – mówi. Wieczorami słucha wykładów o malarstwie i sztuce w ogóle, starając się mieć jak najlepszą podbudowę teoretyczną dla swojej profesji.
– Po śniadaniu wybieram kolory farb i z wyobraźni staram się wynaleźć nowy temat. Jeśli to nie pomaga, to sięgam do archiwum ze zdjęciami. Maluję w atmosferze spokoju i wyciszenia. Gdy mi coś nie wychodzi, to odkładam pracę i wracam do niej rano, decydując czy zamalować, czy też poprawiać – zdradza.
Maluje przede wszystkim farbami akrylowymi na płótnie, a na koniec nakłada werniks. Przymierza się ponadto do prób z farbami olejnymi. Szczególnie lubuje się w malowaniu krajobrazów i architektury, ale równie śmiało zabiera się za martwą naturę, kwiaty, portrety, a – ostatnio – nawet abstrakcje.
Jest niezwykle zorganizowana i dokładna we wszystkim, czego się podejmuje. Prowadzi precyzyjną dokumentację swojej pracy. – To zorganizowanie osiągam kosztem bałaganu w kuchni. No i cały dom jest w kropkach i ciapkach z farby – śmieje się.
Powiedzieć, że Krystyna Gwizdoń jest ambitna, to jakby nic nie powiedzieć. Codzienna praca i nauka malarstwa pochłania niemal każdy jej dzień, a oddaje się temu z pełnym zaangażowaniem. Jednak największą uwagę zwraca jej filozofia pracy. – Nie nazywam tego, co robię, hobby ani nawet pasją. Mam większe ambicje i chcę to robić na całego. Robię wszystko, by dojść na najwyższego poziomu, jaki tylko będzie możliwy w moim przypadku. Zawsze najwięcej wymagałam od siebie. Chciałabym móc kiedyś powiedzieć, że w moich czterech ścianach powołałam do życia prawdziwe dzieło sztuki, coś, z czego będę zapamiętana – mówi wprost.
Piękno z natury
Inspiracją dla artystki jest natura. Lubi ją kontemplować także w samotności, odnajdując spokój ducha. Ale w tym wszystkim i tak w centrum zawsze jest człowiek. – Nie maluję dla siebie, choć tak pokochałam swoje pierwsze obrazy, że trudno było mi się z nimi rozstać. Jednak nie chcę gromadzić obrazów w kartonach. Chcę, aby trafiały do ludzi, aby ich cieszyły, wywoływały piękne, dobre uczucia. Niegdyś to obrazy były tym, co najpiękniejszego zdobiło wnętrza domów. Jeśli moje prace przynoszą ludziom radość, ja raduję się w dwójnasób – zapewnia. – Często maluję z myślą o konkretnym człowieku, jego guście, zainteresowaniach i wrażliwości, bo tak dedykowany obraz daje najwięcej satysfakcji – dodaje. Przy tym wszystkim jeszcze nie myślała konkretnie o wystawianiu swoich dzieł na sprzedaż. Dziś po prostu daje je jako jedyne w swoim rodzaju prezenty.
Malarstwo Krystyny Gwizdoń cechują żywe kolory i widoczna miłość do natury. – Każdy ma dość kłopotów. Dlatego chcę pokazać tę piękną stronę świata, pokazać, że życie też jest piękne, niesie ze sobą szczęście, beztroskę, uśmiech. Wiem, jak w malarstwie ważny jest kolor, kompozycja, proporcje czy perspektywa, ale uważam, że dzieło powinno świecić własnym blaskiem, samo przyciągać wzrok. Słyszałam uwagi, że moje prace bywają zbyt nasycone szczegółami, że mogłyby być bardziej oszczędne w środkach wyrazu, ale tak widzę i chcę widzieć świat – objaśnia malarka.
Taki, niemalże idealny świat, znajduje w naszych górach. – Najpierw chodziłam po nich sama, później z dziećmi. Dziś jest mi nieco trudniej pokonywać długie trasy, ale wjeżdżam kolejką, choćby na Szyndzielnię, i udaję się na spacer. Przyroda mnie wzrusza do głębi. Jej piękno odbieram nawet przez skórę. Wzruszenie potrafi przyprawić mnie o dreszcze. Mam niemal fotograficzną pamięć do pięknych widoków i wiele z nich zabieram w głowie do domu, gdzie potem przenoszę na płótno. A w pozostałych przypadkach sprawdza się aparat fotograficzny – uśmiecha się. – Jednak to, co jeszcze piękniejsze, to fakt, jak ludzie zmieniają się w górach. Mam wrażenie, że powyżej pewnej wysokości nagle zostają za nami wszystkimi podziały, nieufność i reszta zła tego świata. I rodzi się wspólnota, nad którą czuwa przyroda. Ludzie są inni, otwarci, skorzy do rozmowy i wspólnego spędzania czasu niezależnie od tego, kim są, jakie doświadczenia mają i ile wiosen mają na karku – zwraca uwagę artystka. – Jakże więc tej jasnej strony życia nie doceniać i nie uwieczniać! – puentuje.