W łazience Remka Wróbla stoi w kubku jedna szczoteczka do zębów. Z czasem pojawia się druga, a potem szybko trzecia. Później znów jest tylko jedna. Na szczęście nie na długo. Na ekrany wszedł właśnie polski komediodramat „Wróbel” – fantastyczne kino autorskie.
Po piątkowej premierze filmu w bielskim kinie Helios, publiczność miała okazję uczestniczyć w spotkaniu z Jackiem Borusińskim – odtwórcą głównej roli. Aktor ten – znany przede wszystkim z grupy kabaretowej Mumio – ma na koncie także wiele ról filmowych, między innymi w takich produkcjach jak „Pokaż kotku, co masz w środku” czy „Hi way”.
W filmie „Wróbel” wcielił się w rolę Remka Wróbla – dość fajtłapowatego, ale pełnego uroku osobistego listonosza z polskiej prowincji. Remek prowadzi samotne życie pełne codziennych rytuałów, takich jak chleb z miodem i kakao na śniadanie, gimnastyka, praca listonosza, ta sama zupa na stołówce czy popołudniowe brząkanie na gitarze. Ważna jest dla niego przynależność do miejscowej amatorskiej drużyny piłkarskiej, do której – ze względu na panujące tam dość obcesowe relacje – ze swoją spokojną duszą jakby nie pasuje. W uporządkowane życie Wróbla wkraczają jednak – całkiem niespodziewanie – dwie nowe osoby: zapomniany dziadek, który umierał w przytułku (w tej roli Krzysztof Stroiński), oraz energiczna, młoda sąsiadka Marzenka (Julia Chętnicka). Od tej pory widzowie zaczynają poznawać Remka od zupełnie innej strony.
„Wróbel” to kino urocze, wysmakowane, ciepłe, z dużą dozą dystansu i inteligentnego humoru. Reżyserem filmu jest Tomasz Gąssowski. – W obecnym czasie takie filmy są potrzebne – mówił podczas spotkania w Heliosie Jacek Borusiński. – To obraz prosty, szczery, opowiadający o świecie, który trochę przemija, a może za nim tęsknimy, z bohaterem, w którym się możemy przejrzeć.
Charakterystyczną cechą produkcji jest też specyficzne podejście do gry aktorskiej. – Chodziło nam o to, by tego aktorstwa było jak najmniej, żeby ci bohaterowie bardziej byli niż grali – mówił Jacek Borusiński.
„Wróbel” to film, który pokazuje przełom, definitywne i nieprzewidziane wcześniej zmiany w życiu bohatera, na które właściwie nie ma on wpływu. Oprócz pojawienia się dziadka i Marzenki, to także utrata pracy i odrzucenie z drużyny piłkarskiej. – Tomek Gąssowski mówi zawsze, że jest to film pomiędzy oswojoną samotnością a nieoswojoną relacją, której Remek musi się dopiero uczyć. Reżyser twierdzi, że nie daje odpowiedzi, która z tych rzeczywistości jest lepsza. Jednak mnie wydaje się, że jeżeli chodzi o ekspresję czy mimikę Remka, to jednak emocje rodzą się w nim wraz z pojawieniem się Marzenki. W ogóle ta dziewczyna jest swego rodzaju światłem w życiu Remka i jego dziadka. Gdyby jej nie było, ich świat byłby bardzo trudny – wyjaśniał aktor.
Opowiadał również o współpracy z Krzysztofem Stroińskim. – Była ona zupełnie wyjątkowa. W momencie, gdy podczas castingów pojawił się Krzysztof, bardzo się ucieszyłem, ponieważ ogromnie go cenię jako aktora. Po drugie, gdy zobaczyłem, jak wygląda w charakteryzacji, zauważyłem, że jest podobny do mojego prawdziwego dziadka. Postanowiliśmy jednak razem z Tomkiem, że to jedyna relacja, której nie będziemy w ogóle układać. To znaczy nie zrobiliśmy z Krzysztofem nawet pół próby, a podczas kręcenia też trzymaliśmy dystans i nie rozmawialiśmy ze sobą – po to, żeby się to przełożyło na film: że faktycznie jesteśmy obcymi sobie ciałami, które się w ogóle nie znają. Było to trudne, bo czuliśmy do siebie sympatię i pod koniec mimo wszystko zaczęliśmy ze sobą rozmawiać.
Jacek Borusiński wspominał też najtrudniejsze dla niego wyzwanie w filmie. – Była to scena z Marzenką, kiedy Remek był lekko pijany. W tego typu momentach bardzo łatwo jest albo przesadzić i pójść w zbyt duże środki wyrazu, albo tego nie dokręcić i widz nie odczuje, że bohater jest pijany. Dodatkową trudnością było to, że w pomieszczeniu obok znajdowali się Tomek z monitorami i Krzysztof, który miał w pewnym momencie zagwizdać. W związku z tym, że tam siedział, cały czas oglądał moją grę, więc mnie to stresowało. Gdy skończyliśmy tę scenę, tradycyjnie z Krzysztofem nic nie mówiliśmy, ale poklepał mnie po ramieniu i pokazał oczami, że wyszło super – wspominał Jacek Borusiński.
Jeśli chodzi o rolę Marzenki, casting trwał bardzo długo. – Wszystkie aktorki były naprawdę cudowne, ale okazywało się, że nie sprawdzą się w kontekście pracy ze mną. Na przykład jedna świetnie grała, ale była fizycznie zbyt atrakcyjna, więc przechodziło to w stronę komedii romantycznej, a nie o to nam chodziło. I nagle trafiła się Julka, która okazała się strzałem w dziesiątkę, bo potrzebowaliśmy takiej, która będzie w stanie zagrać prostą dziewczynę – wyjaśniał Jacek Borusiński.
Aktor przyznał, że otrzymuje wiele sygnałów od ludzi o pozytywnym, a nawet bardzo osobistym odbiorze filmu. – Miałem kilka niewiarygodnych spotkań, podczas których ktoś podchodził do mnie i mówił: „Słuchaj, to jest moje życie. Przez lata byłem takim facetem, żyłem w takiej samotności, a od niedawna mam partnerkę i trochę się u mnie pozmieniało. Dlatego jestem totalnie wzruszony”. Albo jedna moja koleżanka rozpłakała się podczas seansu, gdy w dialogu padło pytanie: „Czy da się pokochać nie swoje dziecko?”. W trakcie przygotowywania filmu byłem w stanie przewidzieć, które sceny mogą być śmieszne, natomiast nie spodziewałem się, że któreś momenty mogą być przez kogoś tak głęboko odebrane. To miłe uczucie, że udało nam się zrobić ten film tragikomicznie, czyli że są w nim momenty zabawne, ale są też sceny czy dialogi poruszające – podsumował aktor, a osoby z widowni gratulowały mu przekonującej roli i fantastycznego filmu.