W Bielsku-Białej jest już tylko dziesięciu. Tymczasem zapotrzebowanie na wykonywaną przez nich pracę jest ogromne. Brakuje jednak chętnych do podjęcia tego niewdzięcznego zajęcia. Chodzi o tak zwanych „przeprowadzaczy” czy też „staczy”, czyli osoby czuwające na przejściach dla pieszych w pobliżu szkół nad bezpieczeństwem pokonujących je dzieci.
Wiele wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej i „przeprowadzacze” mogą już niedługo zniknąć sprzed szkół, przy których można ich jeszcze zobaczyć. Większość z nich to bowiem osoby starsze, próbujące – z braku innych możliwości – w ten właśnie sposób „dociągnąć” do emerytury. Gdy nadchodzi ten moment – rezygnują, a młodsi do tej roboty się na ogół nie garną. Pierwsze, ubrane w charakterystyczne odblaskowe odzienia osoby pojawiły się przed szkołami dwie dekady temu. Ich obecność miała zapewnić bezpieczną drogę do i ze szkoły uczniom podstawówek i przedszkolakom zmuszonym niekiedy przechodzić przez przejścia dla pieszych bez sygnalizacji świetlnej na ruchliwych ulicach. „Przeprowadzacze” sprawdzali się w tej roli doskonale – i tam gdzie jeszcze są, sprawdzają się nadal – lecz w miarę upływu lat zaczęło ich ubywać. Obecnie coraz trudniej zobaczyć, jak pomagają dzieciom bezpiecznie dojść z i do szkoły.
Na niebezpiecznych przejściach
Tymczasem w wielu miejscach, gdzie ich nie ma, bardzo by się przydali. Takiego zdania są między innymi rodzice uczniów Szkoły Podstawowej numer 20, usytuowanej przy ulicy Lenartowicza w Bielsku-Białej (osiedle Złote Łany). Przejście tam prowadzące uważają za wyjątkowo niebezpieczne. Widać to szczególnie zimą, gdy jezdnia robi się śliska i wielu kierowców ma problemy, aby w porę się przed nim zatrzymać. Dlatego też rodzice byli zadowoleni, że nad bezpieczeństwem ich pociech czuwała w tym miejscu specjalnie przeszkolona do tego osoba. Byli – bo „stacz” rok temu sprzed dwudziestki zniknął. O to, aby pojawił się tam ponownie, rodzice uczniów starają się już od dłuższego czasu, a kwestia ta stanęła nawet – za sprawą interpelacji radnej Doroty Piegzik-Izydorczyk, do której zwrócili się o pomoc – na forum Rady Miejskiej. Prezydent miasta zapewnił, że sprawa zostanie rozpatrzona i wyraził nadzieję, że – jeśli postulat jest słuszny – uda się go pozytywnie załatwić. Może się jednak okazać, że prośby tej spełnić się nie uda i bynajmniej nie chodzi tu o złą wolę urzędników czy miejskich włodarzy.
Sprawa wygląda mniej więcej tak: Gdy do ratusza wpłynie wniosek o to, aby na jakimś przejściu pojawił się „przeprowadzacz”, Wydział Komunikacji sprawdza, czy faktycznie jest on tam niezbędny. Opinia ta trafia do Wydziału Gospodarki Miejskiej. Ten, posiłkując się nią, zleca – lub nie – realizację tego zadania Miejskiemu Ośrodkowi Pomocy Społecznej. Bo to właśnie pracownicy zatrudnieni przez MOPS przeprowadzają dzieci. Robią to w ramach realizowanego przez bielski ratusz projektu prac społeczno-użytecznych (angażowane są w nie między innymi osoby bezrobotne będące podopiecznymi MOPS-u). Chodzi m.in. o sprzątanie ulic, odśnieżanie, pielęgnację zieleni. Jednym z tych zadań jest czuwanie nad bezpieczeństwem uczniów na przejściach dla pieszych przed szkołami. Jednak w przeciwieństwie do sprzątania czy odśnieżania, nie może tego robić każdy.
Niewdzięczne zajęcie
Osoba taka musi bowiem spełnić pewne kryteria. Po pierwsze, nie może być uzależniona od nałogu – a takich wśród zatrudnionych przez MOPS w ramach tego programu jest sporo. Po drugie, musi przejść specjalne szkolenie w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, a po trzecie, musi wyrazić chęć podjęcia takiej pracy. Z tym jest problem, bo nikt tego robić nie chce. Zajęcie jest niewdzięczne – osiem lub nawet dziewięć godzin dziennie stania na mrozie, deszczu, w upale lub na wietrze. Do tego ogromna odpowiedzialność i marne wynagrodzenie. Co prawda „przeprowadzacz” zarabia w porównaniu z innymi pracownikami realizującymi prace społeczno-użyteczne nieco więcej, lecz i tak jest to tylko około 2 tysięcy złotych brutto na miesiąc. Poza tym, obowiązuje go ścisły rygor czasowy (praca od – do), jakiemu nie podlegają osoby wykonujące inne prace. A poza tym nierzadko ma na głowie jeszcze inne obowiązki zlecone mu przez dyrekcję szkoły, przed którą dyżuruje. Efekt jest taki, że już teraz, aby zrealizować wyznaczone przez ratusz zadania, potrzebnych jest minimum trzynastu „przeprowadzaczy”. Tymczasem MOPS dysponuje tylko dziesięcioma. W większości są to osoby starsze, które już niedługo mogą przejść na emeryturę lub po prostu zrezygnować. I nie ma ich kim zastąpić.
Zmusić nie można
– Tak było – przyznał Adam Grzywacz, szef Wydziału Gospodarki Miejskiej – w przypadku Szkoły Podstawowej numer 20. Osoba tam pracującą odeszła i pojawił się wakat, którego nie ma jak uzupełnić. Nie krył przy tym, że władze miasta są w tej sytuacji bezradne. Zwłaszcza teraz, gdy na rynku pracowników nastąpiły ogromne zmiany po tym, jak zaczął funkcjonować program 500+. Mało kto chce obecnie podejmować niewdzięczne i słabo płatne zajęcia. Nie można natomiast nikogo przymusić, aby pracę w charakterze „przeprowadzacza” podjął.
Aby rozwiązać ten problem – wynika z wypowiedzi Adama Grzywacza – władze miasta wraz z MOPS-em będą się zastanawiać, czy jest możliwe zastosowanie jakichś zachęt finansowych dla tych, którzy zechcą przywdziać odblaskowe odzienia i stać na przejściu.