Nie ma dnia, żeby o nich nie myślała. Chociaż stara się normalnie żyć, przychodzą chwile, w których tęskni w sposób nieprawdopodobny. Zastanawia się, co by teraz robiły i jakby wyglądały jej dzieci. Gdyby tylko żyły… Nasza Czytelniczka z Pogwizdowa (imię i nazwisko do wiadomości redakcji) ma w sobie ogromne pokłady miłości. Od zawsze marzyła, żeby być matką. Odpowiedzialną, czułą, kochającą. Niestety nigdy nie było jej dane przytulić do piersi własnego dziecka, pomimo iż sześć razy była w stanie błogosławionym…
Kiedy widzi kobiety w ciąży albo spacerujące z wózkiem, czuje ukłucie w sercu. Tak bardzo chciałaby być na ich miejscu. Czuć pierwsze kopnięcia w brzuchu, a potem uścisk kruchej piąstki wokół palca. Widzieć ufne spojrzenie i słyszeć spokojny oddech podczas snu… Pierwszy uśmiech. Pierwsze słowo. Pierwszy krok. I pierwszy upadek. Całowanie najmniejszych ran. Pocieszanie. Noszenie na rękach, choćby godzinami i przez całą noc… Chociaż starała się ze wszystkich sił, by było inaczej, te wszystkie chwile ją ominęły. Choroba genetyczna nie pozwoliła jej na donoszenie żadnej z ciąż. Większość straciła już w pierwszych tygodniach…
– Moje problemy zaczęły się dziesięć lat temu. Za każdym razem, kiedy widziałam dwie kreski na teście ciążowym, skakałam z radości. Po pierwszym poronieniu jednak zawsze był strach. Choć z każdą ciążą na nowo rodziła się nadzieja, bałam się cieszyć zbyt mocno. Cały czas drżałam, że historia się powtórzy. I niestety tak było. Minęło kilka lat zanim dowiedziałam się, dlaczego się tak dzieje. Ostatni raz byłam w ciąży pięć lat temu. Słyszałam bicie serca mojego dziecka. W trzecim miesiącu znów zdarzył się horror. To mnie dobiło. Wtedy poddałam się. Kolejnej straty już bym chyba nie przeżyła – opowiada kobieta.
W pamięci przywołuje pewien moment z przeszłości, kiedy będąc jeszcze w narzeczeństwie, podzieliła się z przyszłym mężem marzeniem. Chciała, aby oprócz ich wspólnych dzieci, pod jednym dachem mieszkały kiedyś także te adoptowane… Nie przeszło jej przez głowę, że po wielu latach pozostanie tylko ta druga możliwość. I rzeczywiście, kiedy pogrzebała swoje plany o posiadaniu własnego potomstwa, w domu małżeństwa z Pogwizdowa pojawiła się dziewczynka. Dziewczynka jest oczkiem w głowie kobiety i jej męża.
Ból po stracie dziecka – nie tylko ten fizyczny, nieporównywalny do żadnego innego, ale przede wszystkim psychiczny – jest ogromny. Tylko ktoś, kto przeżył tę tragedię, zdaje sobie sprawę z jej rozmiarów. Każdego roku poronień doświadcza około 40 tysięcy Polek. W świadomości społecznej są one traktowane bardzo różnie, często po prostu jako zabieg medyczny. Tymczasem dla rodzin – bo trzeba pamiętać, że cierpią także ojcowie, a nawet niedoszłe rodzeństwo – to dramat, który pozostawia ślad na całe życie.
Wiele matek, które doświadczają traumy, nie otrzymuje wsparcia od najbliższych. Często ich ból traktowany jest jako niezrozumiały dla otoczenia. To temat tabu, o którym nie wypada głośno mówić. Najbliżsi czy znajomi czują pewne zakłopotanie w stosunku do cierpiących rodziców. Nie potrafiąc pocieszyć, wolą udawać, że problemu nie ma. Ignorują go. A często bezmyślnie rzucanymi słowami, niemiłosiernie ranią. „Ciesz się, że to się stało teraz, a nie pod koniec ciąży…”. „Jesteś młoda, urodzisz jeszcze niejedno dziecko…”. To tylko jedne z delikatniejszych zdań, które trafiają w najczulsze punkty, a w połączeniu z obniżoną własną wartością i poczuciem winy za stratę, mogą prowadzić do załamania czy depresji.
– Część kobiet, które poroniły, nie przyznają się do tego. Tłumią w sobie żal, wypierają ból. Inne szukają wsparcia. Najgorsze jest to, że przeżywając żałobę, wiele z nas nie ma gdzie iść, by zapalić znicz, pomodlić się, posiedzieć z własnymi myślami. Pobyć z dzieckiem w jakimś sensie. Jeszcze kilka lat temu poronione płody były traktowane jako odpady medyczne. Nie można było ich pochować. Prosiłam i błagałam niejednego lekarza, by dał mi choć cząstkę mojego dziecka, ale bezskutecznie. Księża natomiast nie godzili się na pogrzeb pustych trumienek. Dziś prawo jest inne, co z tego jednak, że mnie nie dotyczy – ubolewa mieszkanka Pogwizdowa. Wiele razy chcąc uczcić pamięć swoich dzieci chodziła na stawy niedaleko domu i puszczała na wodzie świeczkę. Albo paliła znicze na grobach innych maluchów…
Mimo ciężaru, który dźwiga, jest silną kobietą. Dzięki jej nieugiętym staraniom powstało miejsce, gdzie wypłakać mogą się wszyscy, którzy stracili dziecko. 15 października, w Dniu Dziecka Utraconego, na cmentarzu komunalnym w Brzezówce, został odsłonięty Pomnik Dzieci Utraconych, drugi tego typu postument – po Zebrzydowicach – w powiecie cieszyńskim.
Droga do powstania pomnika w Brzezówce była wyboista, ale na szczęście pod jej koniec udało się trafić na ludzi, którzy poważnie podeszli do problemu. W poszukiwaniu pomocy mieszkanka Pogwizdowa zwróciła się do wójta gminy Hażlach, Grzegorza Sikorskiego. Chciała mu zająć tylko kilka minut. Spotkanie trwało o wiele więcej, a jego efekt przerósł oczekiwania naszej rozmówczyni. Wójt od razu przejął się problemem i mocno zaangażował w sprawę. Jeszcze tego samego dnia podjął decyzję o pomocy. – Zrobiłem tylko to, co do mnie należy – mówi Grzegorz Sikorski i dodaje: – Poruszyła mnie do głębi historia tej pani. Wysłuchałem jej z uwagą i zdecydowałem się wesprzeć realizację jej wielkiego marzenia, które z pewnością pomoże także innym cierpiącym rodzicom. Czuję radość, że udało się w taki sposób sfinalizować to przedsięwzięcie.
Miejsce pod pomnik wybierali wspólnie. Tego dnia pogoda nie była łaskawa i od rana padało. Kiedy kilka kolejnych lokalizacji zostało odrzuconych ze względu na ich wcześniejszą rezerwację, kobieta zauważyła jedno miejsce. Dobrze widoczne już od przekroczenia cmentarnej bramy. Wójt jeszcze nie zdążył sprawdzić mapy, gdy przez lukę w chmurach nagle przebiło słońce. Promienie padły akurat na wybrany skrawek ziemi. Okazało się, że jest on wolny i najwyraźniej komuś gdzieś w górze przypadł do gustu…
Fundatorem pomnika został Mirosław Hołubek, właściciel zakładu kamieniarskiego „Ikona” w Hażlachu. Nie dość, że podjął się zadania nieodpłatnie, to włożył w nie całe serce. Aby zdobyć unikatowy marmur, z którego wykonany jest posąg, pokonał 400 km w jedną stronę… A potem zaczął rzeźbić. – Wcześniej przelaliśmy na papier wizję pani Marioli wraz z moimi sugestiami, uwzględniającymi możliwości techniczne. Figura przedstawia anioła, który skrzydłami otula śpiące dziecko. Postać niejako wychodzi z marmurowej bryły i jest postawiona na granitowej podstawie. Mam nadzieję, że chwyci ludzi za serce – mówi Mirosław Hołubek.
Nasza Czytelniczka mówi, że nie boi się śmierci… – Wiem, że w niebie czekają na mnie moje aniołki. Cała gromadka. Kiedyś się z nimi spotkam. Jestem osobą wierzącą i ufam Bogu, akceptuję jego decyzje, ale zapytam Go wtedy, dlaczego nie mógł mi dać dziecka… – płacze. Odkąd o jej pomyśle zrobiło się głośno, kontaktują się z nią obcy ludzie, którzy popierają budowę pomnika. Warto dodać, że będzie to bodaj pierwsze w Polsce miejsce, w którym obok postumentu znajdować będzie się specjalna skrzynka na matczyne skarby. Mieszkanka Pogwizdowa włoży do niej liścik do swoich dzieci oraz jeden z testów ciążowych i zdjęcie USG maleństwa. Tylko tyle jej pozostało…