Ta sprawa toczyła się przed bielskim sądem przez prawie pięć lat, ale trudno się dziwić: kilkudziesięciu oskarżonych, liczne wątki, zmieniające się w międzyczasie przepisy. Narkotykowy szlak wiodący przez Polskę, Czechy, Bałkany, Holandię… Wielokrotnie już skazywani przestępcy oraz niekarani wcześniej amatorzy, których skusił łatwy zarobek. Wreszcie wyrok: 10 lat dla herszta, który do końca nie przyznawał się do winy.
Koronny przesłuchiwany 100 razy
Jak mówił sędzia Marcin Ciepiela „sprawa była nietuzinkowa ze względu na rozmiar, zarówno osobowy, terytorialny i ilościowy”. W śledztwie postawiono zarzuty kilkudziesięciu osobom. Postępowania toczyły się w różnych częściach Polski i poza granicami. Odrębne postępowanie prowadziła prokuratura w Czechach, która zajmowała się między innymi działającymi na terenie tego kraju Albańczykami, z którymi polska grupa prowadziła interesy.
Do bielskiego sądu trafił akt oskarżenia (sporządzony przez katowicką prokuraturę) przeciwko 24 osobom. Było to w 2011 roku. Sprawa realnie zaczęła się toczyć przed sądem w 2013 roku. W ostatniej fazie postępowanie toczyło się przeciwko sześciu osobom. Jedna z nich zmarła na końcowym etapie procesu. Pozostali członkowie grupy zostali osądzeni wcześniej, większość dobrowolnie poddała się karze. Zostało więc do osądzenia pięć osób.
Przypomnijmy sam początek: w styczniu 2007 roku zatrzymano Stanisława A. W jego mieszkaniu w Bielsku-Białej (pod koniec działalności grupy mieszkał w stolicy Podbeskidzia) policja zabezpieczyła znaczne ilości narkotyków. Po rutynowych przesłuchaniach Stanisław A. podjął decyzję, że chciałby zostać świadkiem koronnym i taki status uzyskał. Jego zeznania były podstawowym dowodem, ale – co bardzo wyraźnie podkreślał sąd uzasadniając wyrok – nie jedynym. To bardzo istotne, bo przecież trzeba pamiętać, że świadek koronny to w istocie skruszony przestępca i do jego wynurzeń trzeba podchodzić z należytą ostrożnością. Dlatego już w postępowaniu przygotowawczym Stanisław A. był przesłuchiwany 86 razy, a przed sądem jeszcze kilkanaście razy, czyli w sumie miało miejsce około stu przesłuchań! Były to w większości przypadków przesłuchania całodniowe. Świadek podtrzymywał swoje wyjaśnienia, jego opowieści układały się w logiczną wersję zdarzeń. Rzadko się gubił w swoich zeznaniach, ale nawet jeśli pojawiały się jakieś nieścisłości, to – zdaniem sądu – potwierdzały wiarygodność świadka, ponieważ gdyby ich nie było, mogłoby to wskazywać, że powtarza tylko wyuczoną wersję zdarzeń.
Z biegiem miesięcy, a potem lat, dowodów na prawdziwość zeznań świadka koronnego przybywało. Pozostałe osoby w zdecydowanej większości potwierdziły jego wersję zdarzeń i dobrowolnie poddały się karze. Nic nie wskazywało na to, żeby świadek celowo i nieprawdziwie obciążał jakieś osoby, chociaż że tak właśnie jest upierali się Stanisław M. i Mirosława K. Gdyby istotnie tak było, groziłaby mu utrata statusu świadka koronnego, więc zwyczajnie nie byłoby to dla niego opłacalne.
Nie przyznali się do końca
Zawiązanie akcji w tej kryminalnej historii nastąpiło w momencie, kiedy Stanisław A. i Stanisław M. doszli do wniosku, że mogą się dorobić pewnego majątku na przemycie paracetamolu. To był 1997. Sąd uznał jednak – inaczej niż prokuratura – że nie był to jeszcze początek funkcjonowania zorganizowanej grupy przestępczej. Żeby o takowej mówić potrzebne jest cykliczne działanie co najmniej trzech osób, pomiędzy którymi występują określone zależności, można określić ich role, a działalność przynosi zyski. I te warunki zdaniem sądu zaszły po raz pierwszy w 1998 roku, kiedy kurierzy Stanisława M. zostali zatrzymani w związku z przemytem narkotyków. To wtedy Stanisław M. nawiązał kontakt ze Stanisławem A. i zaproponował mu wspólny biznes, związany z przerzutem efedryny do Czech. Natomiast w drugą stronę wędrowała heroina.
Kurierami było małżeństwo – Leszek K. i Mirosława K., jedyni w tym gronie związani z naszym regionem, mieszkający pod Cieszynem. Najpierw żadne z nich nie przyznawało się do winy. Z czasem on się przyznał, ona do końca utrzymywała, że jest niewinna. Sąd przyznał, że Mirosława K. różniła się od pozostałych członków grupy. Należała do tych osób – było ich w grupie więcej – którzy nie żyli z przestępstw, po prostu dali się skusić na łatwy zarobek. Mirosława K. została wciągnięta przez swojego męża – celnika. To z nim miał kontakty Stanisław M., to z nim robił interesy. Rola Mirosławy K. sprowadzała się – można by powiedzieć – do bycia szoferem swojego męża, który nie miał prawa jazdy. Obrona utrzymywała więc, że oskarżona nie wiedziała o narkotykach. Sąd nie dał temu wiary, ponieważ to właśnie w domu małżeństwa K., na jej oczach, dochodziło do rozpakowania i przepakowania towaru. Musiała więc – w ocenie sądu – wiedzieć, że dochodzi do przestępstwa. Sąd uznał więc, że jej rola była pomocnicza. Poza tym nie była nigdy wcześniej karana i to między innymi zadecydowało o warunkowym zawieszeniu jej kary (dwa lata w zawieszeniu na pięć lat).
Zupełnie inaczej sprawa miała się ze Stanisławem M., który został uznany – zgodnie z wnioskiem prokuratury – za kierującego grupą przestępczą i został skazany na najwyższą karę – 10 lat pozbawienia wolności. Stanisław M. do końca nie przyznawał się do winy, nie zgadzał się przede wszystkim z zarzutem, że kierował grupą. Sąd stwierdził, że faktycznie nie było tak, że kogoś przymuszał, większość członków grupy nawet go nie znała, nie był typowym „capo di tutti capi”. Sąd uznał jednak, że właśnie między innymi ta jego zakamuflowana rola wskazuje na dowodzenie, ponieważ w taki sposób często działają przestępcze grupy: szeregowi żołnierze nie znają głównodowodzącego, co utrudnia rozeznanie grupy i dojście do przywódcy. A w rzeczywistości – sąd zgodził się tutaj z prokuraturą – to właśnie Stanisław M. koordynował działalność grupy, wydawał polecenia, organizował miejsca do produkcji narkotyków, ustalał ceny. I wreszcie: zapewniał bezpieczeństwo członkom grupy, zwłaszcza od momentu, kiedy Stanisław A. został porwany przez ludzi z wybrzeża. Stało się to w 2001 roku, po tym gangsterzy z Pomorza uznali, że Stanisław A. próbuje ich oszukać. Był wtedy przetrzymywany przez kilka dni, spalono mu auto, stracił cały towar. To nie były przelewki…
„Kadafi” i inni
Trójce pozostałych oskarżonych, którzy usłyszeli wyroki na ostatniej rozprawie, sąd poświęcił mniej czasu, bo też ich role wydawały się dość jasne. Andrzej B. był głównym pomocnikiem Henryka M. Ten ostatni (skazany już wcześniej) był głównym chemikiem grupy, mimo że nie miał żadnego wykształcenia chemicznego. Nie przeszkadzało mu to jednak, szybko się uczył (między innymi od osoby zwanej „Profesorem”, która obecnie odbywa karę na terenie Wielkiej Brytanii) na tyle skutecznie, że opanował technologię produkcji narkotyków. Andrzej B. mu w tym pomagał, z tym, że znał tylko początkowy etap produkcji. Andrzej B. opisał ogólnie okoliczności popełnionych przestępstw i został skazany na cztery lata więzienia. Nie był karany wcześniej, inaczej niż jego brat Jan B. (skazany już wcześniej).
Kolejny z ostatniej piątki, Roman J., pojawił się tylko w pewnym okresie działania grupy, ale odegrał kluczową rolę w organizowaniu laboratorium w Pobiedniku Wielkim pod Krakowem. Usiłował nawet w pewnym momencie przejąć produkcję, co mu się nie udało. Nigdy się nie przyznał, nie wniósł nic do procesu, natomiast – co podkreślił sąd – był już wielokrotnie karany za różne przestępstwa, między innymi narkotykowe. Nawet w czasie trwania tego postępowania popełnił kolejne przestępstwo związane z przeciwdziałaniem narkomanii. Został skazany na sześć lat więzienia.
I wreszcie Kazimierz R. tylko incydentalnie pojawił się w pewnych wydarzeniach związanych z tą sprawą. Pod pseudonimem „Kadafi” był dobrze znany w krakowskim światku przestępczym. W pewnym momencie pożyczył grupie 20 tysięcy dolarów. Potem okazało się, że jest problem ze spłatą. Kazimierz R. przyjął więc w zamian rzeźby i obrazy pochodzące z kradzieży ze Szwecji. Ponadto wskazał grupie osoby do nabycia większej ilości tabletek ecstasy. Został skazany na 2 lata i 3 miesiące pozbawienia wolności. Wyrok jest nieprawomocny.