Wydarzenia Sucha Beskidzka Wadowice Oświęcim

Doktor Dolittle w spódnicy

Nie potrafi przejść obojętnie obok chorego, rannego lub porzuconego zwierzęcia. Za wszelką cenę próbuje mu pomóc, a jeśli nie może tego zrobić, pęka jej serce. Ocaliła przed pewną śmiercią wiele stworzeń. Niejednego ze swoich czworonożnych lub skrzydlatych podopiecznych przygarnęła, innym znalazła dobry dom.

Grażyna Obersztyn z Kossowej znana jest jako malarka i założycielka działającej w gminie Brzeźnica grupy twórców Artyści spod Draboża. Mało kto jednak wie o jej drugiej pasji, którą jest niesienie pomocy skrzywdzonym zwierzętom. Ona sama nazywa to powołaniem. – Zwierzęta otaczały mnie od najwcześniejszego dzieciństwa. W moim rodzinnym domu zawsze były psy i koty. Do dziś pamiętam opowieści taty o jego czworonożnych ulubieńcach. I ostatnie słowa dziadka na łożu śmierci, gdy słabnącym głosem dopytywał się o kotka, który gdzieś poszedł – wspomina Grażyna Obersztyn.

W jej dorosłym życiu również nigdy nie brakowało zwierząt, ale dopiero kiedy na dobre przeprowadziła się z mężem Zbigniewem z Gliwic do Kossowej, stworzyła wokół siebie istny zwierzyniec. Ma trzy psy, cztery koty, dwie gęsi, stadko kur i kilkadziesiąt gołębi. O wszystkie te stworzenia troszczy się tak, jakby były częścią jej rodziny. Niedawno wzbudziła niemałą sensację, pojawiając się z gęsią w przychodni weterynaryjnej w centrum Krakowa. Gęgająca pacjentka dumnie przechadzająca się wśród domowych czworonogów zapełniających poczekalnię stała się bohaterką wielu zdjęć, które później krążyły po Internecie.

PRZYGODY GĄSKI BALBINKI

Gęsi kubańskie trafiły do Grażyny Obersztyn w postaci… jajek. – Pewna kobieta na targu bardzo nalegała, abym je kupiła. Z początku nie chciałam, ale przypomniałam sobie, że nasza liliputka, którą ze względu na silny instynkt kwoczenia nazywamy Matką Polką, czuła już ogromną potrzebę, by siedzieć na jajkach. Więc kupiłam je dla niej – opowiada kossowianka.

Z czwórki gęsiego rodzeństwa, którą odchowała kurka, Obersztynowie zostawili sobie tylko dwie samiczki – Balbinę i Klementynę. Obie wiodły szczęśliwy żywot, dopóki jedna z nich nie złapała infekcji oka. – Była bardzo chora, słaniała się na nogach, nie mogła jeść, a żaden z lokalnych weterynarzy nie chciał podjąć się leczenia. W końcu znaleźliśmy przychodnię w Krakowie, która specjalizuje się między innymi w chorobach ptaków. Mimo to Balbinka wywołała tam niemałe poruszenie. Jak się okazało, gęsi jeszcze nigdy nie tam nie mieli – śmieje się Grażyna Obersztyn.

Leczenie trwało ponad miesiąc i długo nie było wiadomo, czy okaże się skuteczne. W trakcie kuracji Balbina straciła pióra na głowie, zeszła jej nawet skóra z narośli, którą każda gęś kubańska ma na czole. Ale z czasem wszystko wróciło do normy, a rekonwalescentka odzyskała pełnię sił. Obersztynowie liczą na to, że obie gąski dożyją u nich podeszłego wieku, tak samo jak kury, z których żadna nigdy nie trafiła do garnka. Wszystkie umierają z przyczyn naturalnych. Gdy chorują, zawsze są leczone. Dostarczają smacznych, zdrowych jajek, o niebo lepszych niż te ze sklepu, ale nigdy mięsa.

– Nie potrafię jeść drobiu, wręcz rośnie mi w ustach – wyznaje malarka. I rozpoczyna opowieść o ratowaniu koguta Jimmy’ego. Był to ptak nader wojowniczy, lecz zarazem bardzo troskliwy wobec swego kurzego haremu. Zdarzyło się kiedyś, że stracił przytomność. – Zrobiłam mu masaż serca i udało mi się go ocucić, ale był słaby, nie mógł wstać, a tym bardziej chodzić. Pielęgnowałam go przez dwa miesiące, obracałam, żeby nie dostał odleżyn, karmiłam, poiłam, podawałam leki. W końcu wyzdrowiał i żył jeszcze cały rok – mówi kobieta, a jej mąż dodaje: – Moja żona to taki doktor Dolittle w spódnicy. Do końca leczy każde chore stworzenie, nawet gdy szanse na jego powrót do zdrowia są nikłe.

TYLKO NIE CHCIEJ KROKODYLA!

Z początku Zbigniew Obersztyn nie rozumiał potrzeby żony, by ratować wszelkie napotkane skrzywdzone zwierzęta, lecz z czasem zaczął jej w tym pomagać. Przez ich dom przewinęło się wiele porzuconych, cierpiących czworonogów. – Tania ze schroniska, Pepcio z nowotworem prostaty i wadą serca, którego znaleźliśmy w Bieruniu, Lamia, która błąkała się po drodze w Kossowej, schorowana Lusia, którą wypatrzyłam, gdy byłam w szpitalu, Damulka przyniesiona z piwnicy, też ciężko chora – wymienia artystka. Jednak żaden z psów, które obecnie mieszkają w domu Obersztynów, nie jest przygarnięty. To jamniczka Mania i jej dwóch synów – Gucio i niepełnosprawny Jogi, który urodził się z bezwładnym kikutem przedniej łapki.

Ale koty Bambo, Szara, Śmietanka i Rudolf są przybłędami. – Szarusię przed laty syn znalazł przy drodze do kościoła. Ludzie ją mijali i tylko on się nią zainteresował, bo podobnie jak ja, bardzo kocha zwierzęta. Była cała zakrwawiona, więc zabrał ją do domu i wyleczył. Gdy się ożenił, wzięliśmy ją do siebie, bo synowa okazała się uczulona na kocią sierść – opowiada Grażyna Obersztyn.

Kobieta z rozrzewnieniem wspomina nieżyjącą już kotkę Persię. Wiąże się z nią ciekawa historia. – Przyjechała do nas z wizytą córka i kiedy rozmawiałam z nią o naszych zwierzętach, wyznałam, że chciałabym mieć kota, który będzie miał wszystkie kolory jesieni, oczy jak latarenki i dłuższą sierść, ale żeby to nie był pers z płaskim pyszczkiem. I dokładnie taką koteczkę znalazłam następnego dnia w ogrodzie. Po prostu spadła mi z nieba. Gdy córka ją zobaczyła, powiedziała: „Mamo, proszę Cię, tylko nie mów na głos, że chciałabyś krokodyla albo żyrafę” – śmieje się Grażyna Obersztyn. Gdy lata później Persia zginęła pod kołami samochodu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu malarki pojawiła się Śmietanka. Błąkała się po drodze w pobliżu domu Obersztynów. – Tak jakby Persia mi ją przysłała, żeby mnie pocieszyła – mówi kobieta. Oprócz czterech domowych kotów, artystka ma też pod opieką kilka półdzikich, które mieszkają w stodole jej sąsiadów. Codziennie je dokarmia, troszczy się o ich zdrowie.

ZATRZYMAŁA RUCH NA MOŚCIE

Wśród przygarniętych przez Obersztynów zwierząt była też świnka morska imieniem Fred, wydarta z rąk ludzi, którzy źle ją traktowali, a także miniaturowa króliczka Trusia. Małżonkowie natknęli się na nią, gdy kilka lat temu wracali spacerkiem z kościoła w sąsiadujących z Kossową Chrząstowicach. Tylko przypadkiem dostrzegli w śniegu białe stworzonko nakrapiane rudymi plamkami. – Ktoś musiał ją tam wyrzucić, bo była w miejscu odległym od domów, do którego sama nie mogła przykicać. A wcześniej prawdopodobnie siedziała w klatce pełnej odchodów, których nikt nie sprzątał. Całe łapki miała nimi oblepione, a skóra na nich była już całkiem przeżarta uryną – opowiada Grażyna Obersztyn. Przy tej samej drodze para znalazła też porzuconą suczkę bernardyna, dla której malarka znalazła potem nowy dom.

Najtrudniejszym zadaniem, którego podjęła się artystka, było odchowanie nieopierzonych piskląt wróbla. Nie wiadomo, co stało się z ich rodzicami, w każdym razie maleństwa zostały w gnieździe bez opieki. Grażyna Obersztyn przeniosła je do kuchni i karmiła maleńkimi kuleczkami z żółtek i białego sera, wkładanymi pęsetą do ich dziobków, a potem robakami kupionymi w sklepie wędkarskim oraz karmą dla kurcząt. Kiedy wróbelki podrosły i zaczęły fruwać, wypuściła je na wolność.

Stado gołębi Obersztynów również zapoczątkowało stworzenie wyratowane z opresji. Artystka zobaczyła rannego ptaka na moście w Łączanach i… zatrzymała ruch uliczny, żeby zabrać go z jezdni. – Biedactwo było całe poturbowane. Chyba upuścił je jastrząb, a potem jeszcze uderzyło o samochód. To była samiczka, dałam jej na imię Gugusia. Kiedy ją wyleczyliśmy, coś nas podkusiło, by znaleźć dla niej towarzysza. Poszliśmy do gołębiarza, który wcisnął nam pięć gołębi, a gdy zaczęły się rozmnażać, to zrobiło się ich sześćdziesiąt. Prócz tego ludzie ze wsi przynosili nam dodatkowe, ja też znajdowałam kolejne – relacjonuje ze śmiechem Grażyna Obersztyn. 

google_news