W dzieciństwie zachwycona była żużlem. Niewiele brakowało, by została fortepianistką. Otarła się także o szermierkę. Na szczęście postawiła na siatkówkę, która bliska jej była od młodzieńczych lat. I gdyby sukcesy po jakie sięgała jako zawodniczka i trenerka przypadły nie na lata 60-te i 70-te minionego wieku, lecz na obecne czasy, to zapewne pławiłaby się w luksusie. Jednak – jak podkreśla Krystyna Czajkowska-Rawska, rodowita sosnowiczanka, a od wielu lat mieszkanka Makowa Podhalańskiego – co przeżyła to jej!
Gdy 25 kwietnia 1936 roku Krysia przyszła na świat jej rodzice zapewne nie podejrzewali, że zostanie jedną z najwybitniejszych polskich sportsmenek. – Mama i tato nie uprawiali wyczynowo sportu. Ojciec próbował mnie nauczyć wielu praktycznych rzeczy, które jego zdaniem przydadzą mi się w życiu. Potrafiłam nawet kitować okna. Wówczas nie sądziłam, że kiedyś będzie mi to potrzebne, ale okazało się, że się nie mylił – wspomina Krystyna Czajkowska-Rawska, która jesień życia spędza w wielopokoleniowym domu należącym niegdyś do dziadka jej nieżyjącego już męża Wojciecha. Zanim jednak rodowita Zagłębianka osiadła w Beskidach upłynęło w Skawie, nad którą zamieszkała, sporo wody.
ODKRYWANIE TALENTÓW
Dorastająca Krystyna była przez ojca zabierana na mecze piłkarskie. I nie ukrywa, że na tyle się jej ta dyscyplina spodobała, iż chciała grywać z kolegami. Tyle tylko, że ci obawiali się, że mogą zrobić jej krzywdę. Pasjonowała się także… żużlem, a to dzięki popisom Jana Ciszewskiego, który wskutek odniesionej kontuzji kariery sportowej nie zrobił, ale został wybitnym dziennikarzem. – Miałam słuch, więc i szkołę muzyczną mam za sobą. Tyle, że w międzyczasie zaczęłam grywać w siatkówkę. A jedno z drugim nie idzie w parze. Palce zrobiły się sztywne i o grze na fortepianie, a tym bardziej robieniu kariery muzycznej, trzeba było zapomnieć – wspomina, zaznaczając, że siatkówką zaraziła ją Aurelia Konieczna, nauczycielka wychowania fizycznego w gimnazjum. Rodzice nie podzielali tej pasji, ale widząc niegasnący zapał, dali za wygraną. Pozwolili jej trenować w Górniku Stalinogród (tak wówczas nazywały się Katowice). – Miałam rok do matury. Na treningi jeździłam pół godziny tramwajem. To był w zasadzie jedyny czas na naukę. Koleżanki kończyły trening, a ja zostawałam na zajęcia sekcji męskiej. Początkowo koledzy mi dokuczali, ale zawsze byłam twarda i uparta. Zobaczyli we mnie godnego partnera. I tym sposobem mogłam między innymi trenować z Tadeuszem Siwkiem, z którym razem pojechałam po latach na olimpiadę, czy też z Jerzym Kołodziejczykiem i Tadeuszem Kiełpińskim. Obijali mnie niemiłosiernie. Do domu wracałam wymordowana i z dziesiątkami siniaków – opowiada o początkach kariery dwukrotna medalistka olimpijska.
Choć na naukę miała mało czasu, to wiedzę chłonęła szybko, więc bez trudu zdała maturę i została studentką warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Tyle tylko, że początkowo o ligowych występach w uczelnianej drużynie mogła jedynie pomarzyć. Wszak w kadrze AZS AWF Warszawa było aż siedem reprezentantek kraju! To sprawiło, że była o krok od przekwalifikowania się na… szermierza. Uprawiała tę dyscyplinę w ramach zajęć akademickich, gdyż ten przedmiot był jednym z obowiązkowych. Nie tylko uzyskała I klasę sportową, ale i wpadła w sidła wybitnego trenera, Węgra Janosa Keveya. – Kadra narodowa szermierzy miała u nas obóz. Każdy zawodnik dostał grupkę studentów i pokazywał tajniki. To jest praca twarzą w twarz, każdy ćwiczy indywidualnie z instruktorem. Wiedza i praktyka podane są na tacy. Jak trener Kevey zobaczył jaki mam refleks, natychmiast nakazał mi trenować szermierkę. No i chodziłam rano na fechtunek, potem na inne zajęcia, a wieczorem na siatkówkę, bo na planszy przestało mi iść. W zespole słabszego w jednym elemencie można schować. W szermierce przegrywasz i cię nie ma – mówi bez ogródek.
SŁAWA BEZ PIENIĘDZY
Twardy charakter jaki miała ponownie jej pomógł. Ciężko trenowała i czekała na swoją szansę. A ta pojawiła się szybko, bo kilka zawodniczek AZS AWF postanowiło zostać mamami i „Czajka”, bo taki sportowy pseudomin zdążył już do niej przylgnąć, wskoczyła do pierwszej szóstki. I grała jak natchniona. Była jedną z tych, które w ciągu jedenastu lat wywalczyły w barwach warszawskiego klubu dziewięć medali mistrzostw Polski, w tym aż osiem złotych. Dwukrotnie docierała z zespołem do finału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Znakomita forma zaowocowała powołaniem do kadry narodowej, w której przez trzynaście lat wystąpiła 228 razy. Sięgnęła z nią po brązowe medale olimpijskie (dwukrotnie) i mistrzostw świata oraz dwa wicemistrzostwa Europy i jedno trzecie miejsce. – To były zupełnie inne czasy. Nikt nam nie zazdrościł pieniędzy, gdyż ich nie mieliśmy, a zagranicznych wyjazdów. Dziś każdy może jechać za granicę i nikt go o to nie pyta. Wówczas na wyjazd trzeba było sobie zasłużyć, no i za każdym razem było się odpytywanym o rodzinę i miejsce ich pracy… Dostawaliśmy po kilka dolarów kieszonkowego dziennie, które i tak odkładało się skrzętnie, by móc sobie na koniec wyjazdu kupić coś, co w Polsce było nie do dostania – wspomina. O tym, jakie to były czasy najlepiej świadczy wyjazd na igrzyska. Polscy olimpijczycy otrzymywali na nie strój wyjściowy, meczowy oraz dres. Reprezentacyjny komplet z Meksyku Krystyna Czajkowska-Rawska posiada do dziś! Przetrwał nie tylko ze względu na sentyment – był nie do zdarcia! Stroje meczowe wykonane były bowiem z materiału, który z powodzeniem mógłby posłużyć do zrobienia kombinezonów narciarskich. Zawodnicy sami musieli je prać, a że były słabej jakości – „puszczały” farbę, tracąc z prania na pranie kolor i estetyczny wygląd. – Turniej siatkarski zawsze trwa długo. Jako kapitan miałam odebrać medal. Wstydem byłoby zaprezentować się w takim poplamionym stroju. Nie było wyjścia. Pożyczyłam dres od mistrza olimpijskiego w strzelaniu Józka Zapędzkiego – mówi.
Ekonomia, ale i polityka wkradały się do sportu nieustannie. – Ile to razem z Rosjankami czy Niemkami z NRD przegadywałyśmy się pod siatką, a pierwsza do tego była Danka Wagner. Poza boiskiem Rosjanki były zupełnie inne. A to przychodziły niby pogadać, a to po papierosa. Z Czeszkami miałyśmy dobre relacje, ale do 1968 roku. Przyszła do mnie ich kapitan i mi powiedziała, że jak będziemy się wymieniały proporczykami, to mi nie poda ręki, a przecież kilka miesięcy wcześniej jadłyśmy z jednej miski… Musiała tak zrobić, ale dobrze, że przyszła i powiedziała. Tyle przecież, że nas na tych czołgach nie było – Krystyna Czajkowska-Rawska wspomina czasy krwawego stłumienia Praskiej Wiosny (1968).
Szara rzeczywistość minionej epoki sprawiła też, że Krystyna Czajkowska postanowiła, pomimo osiąganych sukcesów, rozstać się z AZS AWF Warszawa. I nie chodziło o to, że jak każdy sportowiec w tamtych czasach musiała pracować zawodowo (była nauczycielką). – Warszawa była miastem zamkniętym i nie można się było w niej zameldować. Ile można mieszkać u rodziny i gdzie się da? Liczyłam na mieszkanie, a konkretnie na przydział na nie, ale go nie dostałam. Reprezentantka kraju, brązowa medalistka olimpijska – bez prawa do mieszkania. Takie były czasy… Kusiła mnie Wisła Kraków. Długo nie odpuszczała i nakłaniała. Grałabym w niej z moją przyjaciółką Józefą Ludwig, ale zdecydowałam się na powrót w rodzinne strony – opisuje kulisy przenosin do Kolejarza Katowice, w którym została grającą trenerką. – Dziewczyny były młode, a ja naładowana energią po igrzyskach olimpijskich. W Kolejarzu nagrałam się jak nigdy, biorąc często ciężar gry na siebie. Byłam niekiedy tak zakwaszona, że po schodach ciężko było wyjść. O masażystach nikt nie słyszał, a grało się w weekend dwa długie mecze. Inna rzeczywistość – akcentuje. Od swoich zawodniczek wymagała nie tylko na parkiecie, ale i poza nim. Pilnowała, by dobrze się uczyły.
UPOMNIAŁ SIĘ O NIĄ PŁOMIEŃ
Gdy w wieku 33 lat zakończyła karierę, chciała w spokoju zająć się domem, wychowywaniem potomstwa, ale jej plany wywróciły się do góry nogami za sprawą Płomienia Milowice. Jego działacze dostrzegli w niej kandydatkę na trenerkę. Z oporami, ale się zgodziła, organizując pierwszy obóz w „rodzinnym” Makowie Podhalańskim. – Miałam trudną zagrywkę i dziewczyny musiały się napocić. Dogryzałam im, że jak będę miała 50 lat, to też jej nie odbiorą. Wtedy na mnie przeklinały, ale podczas spotkań po latach już tylko dziękowały. Z kobietami trzeba umieć pracować o czym przekonał się Hubert Wagner. Mówiłam mu, że sobie z nimi nie poradzi, ale mi nie wierzył. Zawsze miałam niewyparzony język. Pewnie wielu słów jakie powiedziałam wtedy dziewczynom, dziś bym nie użyła. Byłam ostra jak on! Trzeba pamiętać, że wśród zawodników, czy zawodniczek ktoś ma lepszą motorykę, ktoś inny refleks, a jeszcze ktoś inny charakter – tłumaczy trenerka, która doprowadziła Płomień do czterech tytułów mistrza Polski. Do dziś ma w domu wszystkie wykresy, plany treningowe, zwolnienia lekarskie zawodniczek… – Proponowano mi potem jeszcze pracę w innych klubach, ale nie potrafiłabym pracować z doskoku. Teraz zespoły mają po kilku trenerów oraz głównego, który koordynuje całość. Ja bym tak nie potrafiła pracować. Albo się bierze odpowiedzialność za całość i pracuje godzinami, albo lepiej dać sobie spokój. Ja z moimi zawodniczkami chodziłam w góry, a mając grubo ponad 40 lat rozgrywałam pięciosetowe mecze.
SPORTU NIE MOŻNA PRZESTAĆ KOCHAĆ
Od 35 lat Krystyna Czajkowska-Rawska na stałe mieszka w Makowie Podhalańskim. Poświęciła sporo czasu, pracy i serca, by wraz z mężem odnowić jego rodzinny dom. Miłość do sportu została w niej do dziś. – Do telewizji się nie nadaję, bo po pierwsze bym wszystkich zagadała, a po drugie mówiłabym to, co myślę, a nie to czego by oczekiwano. Jak rozmawiamy z Ryśkiem Boskiem, to mu powtarzam, że go podziwiam, że on potrafi – uśmiecha się była kapitan polskiej reprezentacji – drużyny, której zawodniczki do dziś rokrocznie spotykają się nie tylko podczas pikników olimpijskich, ale także we wspólnym gronie. – Często dzwonimy do siebie i pytamy się nawzajem: czy widzisz to co ja? Najważniejsze imprezy sportowe oglądam z wypiekami, bo sport to nie tylko siatkówka. Zmagania siatkarskie śledzę jednak nadal na bieżąco i nie wszystko mi się podoba – zauważa. Irytują ją nieustanne rotacje w kadrach klubowych oraz fakt, że stawia się na zawodników zagranicznych (wyliczyła, iż w najwyższej męskiej klasie rozgrywkowej występuje 54 obcokrajowców), a młodzi, zdolni Polacy stoją w kwadracie dla rezerwowych. Ze smutkiem patrzy także na pozostałości po znakomitej kadrze żeńskiej. – Za naszych czasów jak wchodziło się do reprezentacji, to trzeba było się jeszcze wiele uczyć i chcieć to czynić, ale i koleżanki pokazywały, doradzały. Zabrakło kontynuacji, powstała luka. Obecnie zawodniczki nie chcą grać w kadrze, a potem jeszcze stawiają warunki. Za moich czasów to było nie do pomyślenia. To byłaby banicja – grzmi „Czajka”. Zauważa, że obecnie siatkarze mają nieporównywalnie lepsze warunki do pracy, choć są eksploatowani ponad siły. – Sponsorzy wymagają, ale i technika, medycyna poszły naprzód. Aby poprawić skoczność brałam sztangę na kark i wykonywałam z nią ćwiczenia i teraz ma to swoje konsekwencje. Obecnie każdą partię mięśni można wyćwiczyć bez rujnowania reszty organizmu.