Wydarzenia Cieszyn

Droga życia, droga strachu. Z Cieszyna na Bliski Wschód

Fot. Pixabay.com

Przez innych kierowców nazywani byli elitą. W czasach, gdy wyjazdy zagraniczne dla przeciętnego Polaka były czymś zupełnie nieosiągalnym, oni mieli kontakt z wielkim światem. Przemierzali go wzdłuż i wszerz, często w kierunkach, które nawet dziś dla wielu turystów są marzeniem. Bliski Wschód poznali jak własną kieszeń, i to nierzadko od tej najmroczniejszej strony…

– Dla mnie to była praca marzeń. Świetnie czułem się za kierownicą. Lubiłem też poznawać świat, którego dotychczas nie znałem. Koledzy jeżdżący na liniach krajowych zazdrościli nam. Ale tylko my wiedzieliśmy, jak trudny jest ten nasz kawałek chleba – przyznaje Tadeusz Hanzel z Cieszyna (na poniższym zdjęciu). Przez 15 lat pracował w Przedsiębiorstwie Międzynarodowych Przewozów Samochodowych „Pekaes” w Warszawie, w czasach, gdy polski eksport i import otworzył się szeroko na kierunki bliskowschodnie. W połowie lat 70. ubiegłego wieku w stronę Iraku, Iranu i Kuwejtu kursował polski tabor liczący pół tysiąca, a potem i więcej, samochodów, a w jednym z nich, francuskim renault, nasz Czytelnik, Tadeusz Hanzel. – To był bardzo dobry, oszczędny pojazd. Przejechałem nim ponad 1,2 mln kilometrów, w większości na Bliski Wschód – mówi cieszynianin. Pokusił się nawet o amatorskie spisanie swoich wspomnień z tras prowadzących na styk Azji, Europy i Afryki. Dziś, mając za sobą 80 wiosen, często do nich wraca. Z perspektywy czasu łatwiej patrzeć mu na wydarzenia, w których brał udział. Wtedy niejednokrotnie jednak nie było mu do śmiechu.

Tadeusz Hanzel swoją pracę w „Pekaesie” rozpoczął w 1974 roku. Udało mu się to, o czym śniło wówczas wielu kierowców zawodowych, bowiem chętnych do pracy w międzynarodowym przedsiębiorstwie nie brakowało. Po czterotygodniowym szkoleniu ruszył w trasę. – Pierwszy kurs miałem w listopadzie. Do Iraku. Jako że zaczynałem, jechałem ze starszym kolegą, który znał trasę i wszelkie przeciwności. Ładowaliśmy wtedy w kraju materiały budowlane dla polskich firm budujących różnego rodzaju obiekty w całym Iraku. Była zima i bardzo trudne warunki na drodze. Trasa przebiegała przez wiele państw. Czechy, Słowacja, Węgry, Bułgaria, Turcja. Drogi były różne. Nie brakowało górzystych terenów. Przejazd przez nie w warunkach zimowych był prawdziwym wyzwaniem, ale nie to było największym problemem. Każde państwo, przez które przejeżdżaliśmy, rządziło się swoimi prawami, a i bezprawia nie brakowało. Nigdy nie było wiadomo, co się wydarzy. Z taką myślą za każdym razem opuszczałem dom – wspomina Tadeusz Hanzel. Szlaki początkowo nieznane, z czasem stały się dla niego utartymi. Ale zawsze z niespodziankami.

W pierwszą samodzielną trasę wyjechał w grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem. – To było smutne dla mnie i mojej rodziny, bo było wiadomo, że nawet na Nowy Rok nie przyjadę do domu. Miałem do pokonania ponad 5000 km w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. Jechałem tym razem do Iranu. Dla nas, kierowców, była to bardzo niechciana trasa, szczególnie w porze zimowej. Dochodziło do licznych wypadków. Iran był dodatkowo niebezpiecznym terenem z uwagi na jego ukształtowanie i częste trzęsienia ziemi. Byłem więc przygotowany na najgorsze. Pamiętam jak dziś jazdę drogą na wysokości 1720 metrów, u podnóża biblijnej góry Ararat. Pogoda była iście zimowa. Temperatura -40 stopni Celsjusza. Sypał śnieg. Urwiska po obu stronach drogi, żadnych barier. Miałem wielki problem jadąc pod górę i w pewnym momencie samochód zaczął się osuwać do tyłu, po oblodzonej drodze. Zorientowałem się, że nie mam szans. Zacząłem się modlić i wtedy samochód zatrzymał się. Pół metra od przepaści. „Dziękuję, Panie Boże” wołałem na głos jeszcze długo. Okazało się, że za mną jechała bułgarska ciężarówka. Jej kierowcy zauważyli, co się dzieje i jeden z nich wyskoczył z pojazdu i podłożył klin pod koło mojego – wyjaśnia Tadeusz Hanzel. Dopiero rano, kiedy przyjechała pomoc drogowa, zobaczył, jak wielka była przepaść, w której leżały już trzy rozbite samochody. Za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżał, dziękował Bogu, że go uratował…

Jadąc na Bliski Wschód, Tadeusz Hanzel miał to szczęście, że granicę zawsze przekraczał w domu. W Cieszynie. Przed wyjazdem z kraju mógł więc przez kilka godzin pobyć z rodziną, pożegnać się i uzupełnić zapasy żywności. W ten sposób oszczędzał diety, które dostawał na całą trasę. O to, by jego żołądek był zawsze pełny, dbała żona, pieczołowicie przyrządzając i wekując posiłki na każdy dzień, które potem odgrzewał na kuchence turystycznej. W dowód wdzięczności przywoził bliskim różne prezenty. Każdy jego powrót był wielkim wydarzeniem. Ale mijało parę dni i znów ruszał w miesięczną trasę.

Kilka wspomnień z drogi na Bliski Wschód szczególnie mocno wyryło się w pamięci cieszynianina, zwłaszcza z czasów wojny iracko-irańskiej, przez środek której musiał przejeżdżać. Inny świat, inne tradycje, kultura, zakazy, nakazy. Problemy na granicach i gigantyczne do nich kolejki. Najdłuższa, w jakiej stał, wynosiła… 60 km! I do tego wielogodzinne odprawy pełne niepewności. – Pamiętam jedną taką w Iranie. Do mojej kabiny wparował młody chłopak. Miał może 15-16 lat. Okazało się, że to celnik. Szukał wódki, papierosów. A trzeba pamiętać, że panowała tam już wtedy całkowita prohibicja. Gdy z ubłoconymi butami wszedł na moje łóżko, gdzie miałem czystą pościel, zdenerwowałem się, a on w tym momencie wyciągnął pistolet z kieszeni i przystawił mi do głowy. Wolałem się wycofać. I tak miałem dość stresów. Dwa samochody za mną stał pojazd z Bułgarii, w którym ten sam młody człowiek znalazł butelkę whisky. Od razu wyrzucił ją przez okno. Gdy trafił na drugą, ukrytą w poduszce, rozbił ją na głowie kierowcy. Zrobił się wielki szum, ale ja musiałem jechać dalej i nie mam pojęcia, jaki był finał tej historii. Wiem jednak, że podobnych młodych ludzi nie brakowało. Za czasów Chomeiniego tworzyli oni ochotniczą policję, wyposażoną w karabiny na sznurku i pistolety. Byli oszołomieni władzą, jaką otrzymali – stwierdza Tadeusz Hanzel.

Po chwili nasuwa mu się na myśl inna sytuacja. Stoi na parkingu w Bagdadzie. Jest środek dnia. Przejazd przez miasto zamknięty, bo Saddam Husajn jedzie na obiad do pałacu i wszystkie drogi są zablokowane. Trwa to trzy godziny. – W pewnym momencie podchodzi do mnie kobieta. Myślałem, że Arabka, zasłonięta od stóp do głów. Cały czas rozglądała się na boki. W końcu odezwała się do mnie po polsku. Bardzo byłem zdziwiony, gdyż Arabkom nie wolno kontaktować się z mężczyznami, a szczególnie obcokrajowcami. Bardzo nerwowo wyjaśniła mi, że ma prośbę, bym nadał jej list w Polsce. Płacząc, powiedziała, że jest w Iraku pięć lat i nie ma kontaktu ze swoją rodziną. Po studiach wyszła za mąż za Araba, jeszcze w Polsce. Obiecywał jej góry złota, a po przyjeździe do Iraku okazało się, że ma liczną rodzinę, czterech braci, którzy też rościli sobie prawo do niej we wszystkim. Powiedziała mi, że jest wiele takich Polek w Bagdadzie – wspomina Tadeusz Hanzel.

Kiedy się ocknąłem, leżałem na szpitalnym łóżku w sali z innymi chorymi. Ból był nie do opisania. Przez dłuższy czas nikt się mną nie zajmował, bo akurat przywieziono rannych z frontu. Wreszcie podszedł do mnie lekarz, Arab. Na szczęście mówił trochę po niemiecku, więc mogłem wyjaśnić, co się stało. Zdecydował o natychmiastowej operacji. Dostałem zastrzyk. Miejscowe znieczulenie, ponieważ nie używano tam narkozy.

Cieszynianin przeżył też trzęsienie ziemi i burzę piaskową. Nie zapomni też tragicznego wypadku w Iranie. Właśnie przywiózł towar dla szpitala wojskowego. 50 kilometrów od działań wojennych. Był już po rozładunku i chciał zmontować konstrukcję plandeki, by wczesnym rankiem wyruszyć do Polski.

– Mogłem tego nie robić, bo byłem zmęczony. Ale kończyłem właśnie zakładać ostatnią część, ważącą 30 kilogramów. Drabina, na której stałem, złamała się. Upadłem, a ten ciężki element poleciał zaraz za mną i spadł mi na nogę, ucinając ją niemalże w podudziu. Straciłem przytomność. Na szczęście ktoś mnie zauważył i pomógł mi. Kiedy się ocknąłem, leżałem na szpitalnym łóżku w sali z innymi chorymi. Ból był nie do opisania. Przez dłuższy czas nikt się mną nie zajmował, bo akurat przywieziono rannych z frontu. Wreszcie podszedł do mnie lekarz, Arab. Na szczęście mówił trochę po niemiecku, więc mogłem wyjaśnić, co się stało. Zdecydował o natychmiastowej operacji. Dostałem zastrzyk. Miejscowe znieczulenie, ponieważ nie używano tam narkozy. Cała operacja miała miejsce na ogólnej sali szpitalnej. Tego, co tam przeżyłem, nigdy nie zapomnę. Obok leżał żołnierz ze zmiażdżoną nogą, którą odcinali mu zwykłą piłką do metalu. I on też miał tylko zastrzyk znieczulający… – opowiada Tadeusz Hanzel.

Nikt z szefostwa „Pekaesu” nie wiedział, co się stało z cieszyńskim kierowcą. Działały tylko wojskowe telefony. Dopiero po dwóch tygodniach udało się powiadomić przedstawiciela firmy w Bagdadzie, który przetransportował połamanego Polaka do hotelu. Po kolejnych dwóch tygodniach nasz Czytelnik wrócił samolotem do kraju. – Po przylocie do Warszawy karetka przewiozła mnie do szpitala MSWiA na obserwację. Poprosiłem o zgodę na przejazd do Cieszyna. Byłem w domu tuż przed Wielkanocą. Moja rodzina nie wiedziała dokładnie, co się stało. Niestety, okazało się, że noga nie była złożona prawidłowo i trzeba ją na nowo łamać. Operacja się udała. Tym razem pod narkozą – dodaje cieszynianin.

Fot. Pixabay.com

Po wypadku wrócił do pracy, z żelastwem w nodze, które zresztą tkwi w niej do dziś. W ramach „rozgrzewki” odbył kilka kursów po Europie, ale potem wrócił na Bliski Wschód. Zdarzało mu się coraz częściej jeździć do Iraku przez Grecję i Syrię. To była duża atrakcja, gdyż część trasy pokonywał luksusowym promem, spędzając dwa i pół dnia na morzu. A właściwie trzech – Śródziemnym, Egejskim i Kaspijskim. – To było coś niesamowitego. Podróż była przeurocza. Każdy miał swoją kajutę i posiłki w ogromnym wyborze. Jadłem na przykład kotlet z wielbłąda. Smakował jak wołowina. W dzień opalaliśmy się, obserwowaliśmy delfiny, wieloryby. W Syrii akurat dojrzewały daktyle. Wystarczyło wejść na plandekę, by zrywać ich pod dostatkiem. Dla nas Polaków, to było coś niesamowitego. Było tak ciepło, że klimatyzacja w samochodzie często się psuła. W dzień 60 stopni, w nocy 28. Grecja mnie zauroczyła. Udało mi się nawet trochę ją zwiedzić. Traf chciał, że spotkałem Greka, który kiedyś mieszkał w Cieszynie i handlował kiełbasami z rożna. Zaprzyjaźniliśmy się i kiedy tylko mogłem, zaglądałem do niego – uśmiecha się Tadeusz Hanzel.

Z czasem dojrzewała w nim myśl o rezygnacji z kierunku na Bliski Wschód. Miał dość stresu, ekstremalnych warunków pracy. Złożył prośbę o przeniesienie na trasy europejskie. Miał szczęście, bo akurat w tym czasie „Pekaes” otwierał nowy oddział, w Czechowicach-Dziedzicach. Przez trzy lata, do 1989, woził w jego barwach zwierzęta. Ale to już zupełnie inna historia…

google_news
6 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Agnieszka
Agnieszka
1 rok temu

Dzień dobry. Mój tata, śp. Henryk Zachoszcz również był kierowcą PKSu , jeździł na TIRach na Bliski Wschód . Zmarł na zawał serca po powrocie z trasy w czasie pobytu na weekend w domu w wieku 36 ciu lat. To było w listopadzie 1978 roku. Może ktoś jeszcze z czytelników pamięta go…. albo coś z nim związanego ….może ktoś posiada jakieś zdjęcia ? Niestety nie mam prawie żadnych wspomnień po tacie, mama zmarła 9 lat później ,wiec nie zostały po nim żadne wspomnienia. Z góry dziękuje .

Grzegorz
Grzegorz
2 lat temu

Mój śp. ojciec Rajmund Suchy czternaście lat jeździł na Bliski Wschód i to co ci kierowcy przeżywali i do tego miesięczne rozłąki z rodzinami to jest nie do opisania i zrozumienia przez wielu ludzi. Chylę czoła przed wszystkimi kierowcami jako jeden z wielu „dzieci PMPS-u.” Nasz ojciec jak wielu, zmarło można powiedzieć na stanowisku pracy. Większość w wypadkach samochodowych , nasz podczas rozładunku w Szwajcarii w 1990 roku. To był wynik miedzy innymi zmęczenia i trudnych warunków pracy.

Justyna
Justyna
3 lat temu

Faktycznie gość ma co wspominać.

Gti
Gti
3 lat temu

Fajne przygody.

WSI,GOB.
WSI,GOB.
2 lat temu
Reply to  Gti

Koloryzuje facet,wielu jeżdziło i zna temat.Np.jakie daktyle,jeśli przez Syrię w kierunku Iraku jeżdziło się w konwoju? No i z plandeki zrywać ,śmiech! Że lekko nie było,to fakt.Z temperaturami też nie aż 60 na plusie,czy 40 minus,to lekka przesada.W Erzurum,czy Erzicanie bywało minus trzydzieścikilka,w Iraku,Kuwejcie czy Syrii po czterdzieścikilka w plusie,to tak.Może pani redaktor coś dołożyła od siebie.

Stanisław
Stanisław
2 lat temu
Reply to  WSI,GOB.

Ja akurat znałem Rajmunda.W okolicach Erzicanu,Erzurum,Dogubyjazytu,było czasami nawet do -40.A do Syrii,Jordani,oczywiście w kolumnie.ROZŁĄKa,
tak w życiu już bym nie poszedł do takiej pracy!!.