Bielsko-Biała Sport

Już wie: tu jest jej miejsce

Fot. BKS Profi Credit Bielsko-Biała

Z Aleksandrą Jagieło, byłą reprezentantką Polski w siatkówce, dwukrotną złotą medalistką mistrzostw Europy (w 2003 i 2005 roku), zawodniczką BKS-u, włoskiej Piacenzy, Muszynianki, Chemika Police, a od nowego sezonu dyrektor sportową bialskiego klubu, rozmawia Wojciech Małysz.

– Gdzie te czasy, kiedy razem z koleżankami triumfowałyście w mistrzostwach Europy? Co się dzieje z polską kobiecą siatkówką?

– Nie rozdzierałabym szat. To normalne, że po sukcesach przychodzi kryzys. Taka jest kolej rzeczy. Pamiętam, że jeszcze w 2002 roku potrafiłyśmy przegrać z Grecją, a rok później zdobywałyśmy mistrzostwo Europy. W obecnej kadrze jest parę fajnych dziewczyn i chociaż przed nimi jeszcze dużo pracy, to jestem przekonana, że w którymś momencie przyjdą efekty. Trzeba tylko dać im szansę i uzbroić się w cierpliwość.

– Wróćmy na chwilę do tych najpiękniejszych Pani wspomnień. Te reprezentacyjne są związane z nieżyjącym już trenerem Andrzejem Niemczykiem.

– Kiedy obejmował reprezentację – wstyd się dzisiaj przyznać – nawet nie wiedziałam, kto to jest. Ale on też mnie nie znał. Nie zapomnę, jak siedziałyśmy z innymi siatkarkami na ławeczce w hali, trener Niemczyk przyszedł i przedstawił się. Potem podszedł do mnie: – A ty, dziewczynko, jak masz na imię? – zapytał. Brzmi to jak żart, ale autentycznie trener Niemczyk wtedy nie znał tych młodszych dziewczyn, w tym mnie.

– Zawsze bardzo dobrze wypowiada się Pani o trenerze Niemczyku.

– Bo to był człowiek, który miał charakter. Nie bał się ryzyka, podejmował trudne decyzje. Zwykł mawiać: – Jak mnie zwolnią, to ich strata. Był człowiekiem i do tańca, i do różańca. Przy tym bardzo wymagający i potrafił wyrzucić z treningu największe gwiazdy. Ale równocześnie traktował nas wyjątkowo, pozwalał się spotykać z bliskimi, uważał, że to normalne. Nawet zachęcał, żeby mężowie czy partnerzy przyjeżdżali do nas na zgrupowania do Szczyrku.

– Z innymi trenerami też żyła Pani dobrze, co nie zawsze jest normą w przypadku siatkarek.

– Tak, bo każdy czegoś mnie nauczył, każdemu coś zawdzięczam. Na początku mojej przygody z siatkówką szkolili mnie Ryszarda i Krzysztof Leszczyńscy, trenerskie małżeństwo. Pracowałam z nimi w reprezentacjach juniorskich i razem z nimi przeszłam do Bielska-Białej. Potem przez rok był trener Leszek Milewski, też bardzo dobrze go wspominam. Następnie trener Zbigniew Krzyżanowski, który poprowadził drużynę BKS-u do dwóch mistrzostw Polski. Mam bardzo pozytywne wspomnienia z trenerem Bogdanem Serwińskim w Muszyniance, chociaż mieliśmy parę mocnych starć (śmiech). Natomiast jakieś podśmiewanie się z niego wynikało – moim zdaniem – z zazdrości. W Muszynie nigdy niczego nie brakowało. Nie wszystkie zawodniczki to doceniały. Więc faktycznie chyba z wszystkimi trenerami umiałam się dogadać.

– Poza włoskim trenerem Marco Bonittą, który nie zabrał Pani na igrzyska olimpijskie.

– O nim nie mogę za wiele powiedzieć, bo zbyt dobrze go nie znam. Nie dał mi szansy. Gdzieś tam mam do niego żal, że nie byłam w tej reprezentacji, nie pojechałam na igrzyska. Ale kiedy tylko dowiedziałam się, że będzie trenerem, to wiedziałam również, że raczej nie znajdę się w jego kadrze. Wcześniej poznałam go trochę prywatnie, może obawiał się, że wiem o nim za dużo.

– Brzmi to tajemniczo.

– Niech tak zostanie…

– Często była Pani kapitanem drużyn, w których występowała. Czemu to Pani zawdzięczała?

– I w sporcie, i w życiu staram się być osobą, z którą można się dogadać. Nie jestem konfliktowa. Uważam, że komunikacja jest najważniejsza. Jeżeli nawet coś mi nie pasowało, to o tym mówiłam, ale nigdy w sposób arogancki czy wyniosły. Wiele koleżanek bało się takich rozmów z trenerami, ja może też nieraz miałam jakieś obawy, ale potrafiłam je pokonać. Może to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego koleżanki wybierały mnie kapitanem. Poza tym mam nadzieję, że również dlatego, że mnie choć trochę lubiły (śmiech).

– Związała się Pani z Podbeskidziem, o czym za chwilę, ale pochodzi z Podkarpacia.

– Urodziłam się w Nisku, ale tam spędziłam tylko trzy pierwsze miesiące życia, bo tata dostał pracę w Tychach i przenieśliśmy się na Śląsk. Ale Podkarpacie to moje rodzinne strony, tam mieszkali moi dziadkowie, duża część rodziny nadal tam mieszka i często jeżdżę w odwiedziny.

– Siatkówka była w Pani życiu od zawsze?

– Najpierw mama zapisała mnie i siostrę na kółko taneczne w szkole, ale trener zwracał uwagę tylko na moją koleżankę. – Brawo Iga, brawo! – słyszałam tylko pochwały skierowane do koleżanki, więc stwierdziłam, że nie nadaję się do tańca. Potem chodziłam na kółko plastyczne do osiedlowego klubu „Uszatek”. A potem była już siatkówka.

– Gra ta sama co dzisiaj, ale okoliczności chyba nieco inne?

– O tak. Wtedy liczyła się tylko siatkówka. W wieku 15 lat wyprowadziłam się z domu, zamieszkałam w internacie. Była tylko siatkówka i szkoła. Czasami miałam dość, ale duma nie pozwalała mi się poddać. Nie był ważny marketing, nie było menedżerów ani mediów społecznościowych. Grałyśmy w siatkówkę, bo to nam sprawiało ogromną frajdę. Nie były ważne pieniądze, zresztą w ogóle nieporównywalne z tymi, jakie są dzisiaj. Chociaż muszę powiedzieć, że już jako 19-latka zarabiałam tyle, co moja mama. Pamiętam doskonale, jak kupiłam sobie pierwszy telewizor na 10 rat zero procent (śmiech).

– Szybko trafiła Pani do Bielska, gdzie powstał mocny zespół.

– Przyszłam tu wraz z grupą dziewcząt, z którymi grałam już wcześniej i faktycznie stworzyłyśmy fajną ekipę. Zresztą do dzisiaj mam kontakt z Asią Staniuchą-Szczurek, Kasią Gajgał, Wiolą Leszczyńską, Karoliną Ciaszkiewicz-Lach, Martą Solipiwko czy Sylwią Pycią. Na początku wynajmowałam mieszkanie razem z Asią Staniuchą. Mieszkałyśmy razem przez dwa lata na Złotych Łanach, najpierw na Łagodnej, a potem na Langiewicza. Aż wreszcie się „usamodzielniłam”, znalazłam ogłoszenie, wzięłam pierwszy kredyt i kupiłam mieszkanie na Krakowskiej.

– A dzisiaj mieszka Pani nieopodal Bielska.

– W 2008 roku wyszłam za mąż. Mieszkaliśmy w Tychach. Zaczęliśmy szukać domu albo działki gdzieś między Tychami a Bielskiem. Asia Staniucha kupiła wtedy dom niedaleko Bielska i kiedyś pojechaliśmy do niej w odwiedziny. Strasznie nam się spodobało. Wkrótce znaleźliśmy ogłoszenie o domu w stanie surowym w tamtym rejonie. Pojechaliśmy, z podwórka rozciągał się widok na Skrzyczne i już wiedzieliśmy, że to jest nasze miejsce na Ziemi. Najpierw wprowadził się mąż, a ja tylko pomieszkiwałam, grając poza Bielskiem. Ale od zeszłego roku jesteśmy już razem w naszym domu w Buczkowicach.

– Wracam do siatkówki. W polskiej lidze i reprezentacji była Pani gwiazdą. Ale we Włoszech nie było tak pięknie.

– Nie da się ukryć – włoskiej ligi nie zawojowałam, ale nie podchodziłam do tego w taki sposób. Wyjazd do Włoch był moim największym marzeniem. Miałam też wówczas propozycję z francuskiego Cannes, ale wolałam ligę włoską, najmocniejszą na świecie. Akurat spotykałam się wówczas z Włochem, więc to też był jakiś dodatkowy bodziec. We Włoszech cieszyłam się grą, żyłam w przecudnym miejscu, poznałam fajnych ludzi. Przez dwa sezony grałam w Serie A2, a jeden sezon w A1.

 

Trener Niemczyk przyszedł i przedstawił się. Potem podszedł do mnie: – A ty, dziewczynko, jak masz na imię?

 

– Nie chciała Pani zostać we Włoszech na dłużej?

– Pokochałam Włochy, zwłaszcza kuchnię włoską, ale wolę Polskę. Kiedy mój trzeci sezon we Włoszech dobiegał końca, zastanawiałam się, czy ktoś w Polsce jeszcze o mnie pamięta? Jako pierwszy zadzwonił prezes BKS-u Ryszard Bortliczek, a potem trener Serwiński z Muszyny. Wybrałam Muszynę w dużej mierze z powodu Izy Bełcik, która tam grała. Poza tym w Bielsku grałam już wcześniej i mimo że miałam jak najlepsze wspomnienia, to chciałam spróbować czegoś nowego.

– Czy poleca Pani zagraniczny wyjazd młodym zawodniczkom?

– Jak najbardziej! Kiedy wyjeżdżasz do zagranicznego klubu, musisz coś udowodnić, zapracować na miejsce w składzie własną ciężką pracą. Nie liczy się to, że tutaj byłaś gwiazdą, tam jesteś jedną z wielu. Musisz się nauczyć języka. Ja we Włoszech miałam miesiąc, by w miarę opanować włoski, bo po tym czasie musiałam już udzielić wywiadu tamtejszej telewizji.

– Mimo sukcesów woda sodowa chyba nigdy nie uderzyła Pani do głowy. Zawsze była Pani otwarta dla dziennikarzy i kibiców. Nie wszyscy tak mają.

– Na pewno to kwestia wychowania. Poza tym zawsze wychodzę z założenia, że co by się nie działo, trzeba być dobrym człowiekiem. Teraz wpajam to córce. Różnie bywa w życiu, nigdy nie wiesz, kiedy ty będziesz potrzebować pomocy. Wywyższanie się, cwaniakowanie, kłamstwo mają krótkie nogi. Siatkówka to moja pasja, ale też praca i obowiązki. Zawsze staram się znaleźć czas dla kibiców. Doceniam to, że są gotowi jeździć za ukochaną drużyną na drugi koniec Polski. Chociaż niektórzy potrafią być roszczeniowi. Ktoś chce moją koszulkę. Odpisuję, że już nie mam, bo wszystkie rozdałam, a w odpowiedzi czytam, żebym jeszcze poszukała…

– Popularność czasami przeszkadza?

– Bez przesady, nie jestem Robertem Lewandowskim ani Kamilem Stochem. Rozpoznają mnie osoby związane ze środowiskiem siatkarskim. Zdarza się, że ktoś mnie zagadnie, poprosi o autograf, ale nie są to bardzo częste sytuacje. Nigdy nie miałam parcia na popularność, raczej czuję się zakłopotana, kiedy ktoś z fanów zaczepia mnie poza siatkarskim parkietem.

– Co robi Aleksandra Jagieło, kiedy odpoczywa od siatkówki?

– Tworzy fotoalbumy. Kiedy zaszłam w ciążę, postanowiłam zrobić album fotograficzny z czasów gry w Muszynie. Odkryłam albumy książkowe i teraz praktycznie z każdej większej imprezy czy wakacji robię takie albumy. Mam ich już 20. Zawsze lubiłam wywoływać zdjęcia, praktycznie z każdego etapu kariery mam fotografie. Poza tym lubię czytać. Jakiś czas temu urządziłam w domu biblioteczkę z prawdziwego zdarzenia, o jakiej marzyłam. Zawsze kupowałam mnóstwo książek. Jako siatkarka sporo podróżowałam, więc była okazja do czytania.

– I co Pani czyta najchętniej?

– Kryminały i thrillery. Z autorów – Harlana Cobena i Kena Folletta. „Filary ziemi” i „Świat bez końca” autorstwa Folletta to chyba moje ulubione książki.

– Nałóg czytania przydaje się na studiach, chociaż lektury pewnie są nieco inne.

– Studiuję zarządzanie i marketing na ATH. Moja mama bardzo mnie motywowała, żebym skończyła studia magisterskie, które przerwałam wyjeżdżając do Włoch. Obiecywałam jej, że skończę jak wrócę do Bielska, ale to była raczej wymówka. Z kolei ilekroć przyjeżdżałam do Bielska, to w sprawie studiów „atakował” mnie doktor Ludwik Hejny, wykładowca ATH i działacz BKS-u. Kiedy wreszcie wróciłam do Bielska, nie miałam już wymówki. Chciałam odpuścić, bo przerażało mnie to, że po czternastu latach mam wracać do nauki. Ale pomyślałam, że skoro ktoś mnie tak namawia, to nie mogę zawieść. Akurat Emilka Mucha też wzięła się za studia, więc się zmobilizowałam. A miesiąc później doktor Hejny umarł… Będę mu wdzięczna do końca życia, że mnie namówił.

– Wkrótce po raz drugi zostanie Pani mamą. A czy coś wskazuje, że pierwsza latorośl, która często pojawiała się na meczach BKS-u w poprzednim sezonie, pójdzie w ślady mamy?

– Na razie nie zanosi się na to. Agnieszka niedawno oświadczyła pani z przedszkola, że nie lubi się męczyć i pocić (śmiech). Ja bardzo bym chciała, żeby została siatkarką. Życzyłabym każdemu, a więc i swoim dzieciom, takiego życia, jakie miałam w trakcie sportowej kariery. Ale to oczywiście będzie ich wybór.

– Wróćmy na koniec do BKS-u. Jak się Pani czuje w nowej roli – dyrektor sportowej klubu?

– Moim marzeniem było pozostać przy siatkówce. Nigdy nie myślałam o trenowaniu, bo to wiąże się z wyjazdami, a ten etap w moim życiu wolałabym już mieć za sobą. Kiedy więc zaproponowano mi stanowisko dyrektora sportowego, to bardzo się ucieszyłam. Jest oczywiście jakaś niepewność, ale mam nadzieję, że sobie poradzę.

google_news