Wydarzenia Cieszyn

Rak zabiera im tatę i męża

Od euforii po przerażenie. Od radości do płaczu. Od szczęścia po załamanie… Życie państwa Joanny i Ireneusza Palinkerów z Pierśćca od kilku lat przypomina prawdziwą huśtawkę skrajnych emocji. Kiedy już widać cień nadziei, przychodzi moment, w którym wszystko traci sens. To jak szalona jazda na rollercoasterze, której przyczyna mieści się w jednym słowie. Rak. Nowotwór wkradł się w rodzinne szczęście i nie daje za wygraną, choć trafił na mocnych przeciwników.

Diagnoza została postawiona sześć lat temu. Choroby nic nie zapowiadało poza bólami kręgosłupa. Dopiero, kiedy pojawił się krwiomocz i lekarz wykonał USG, guz nerki pokazał się w całej potworności. Kilkunastocentymetrowy olbrzym zajął całą nerkę i prawdopodobnie przyczynił się do bólu w plecach. Nie minęło kilka dni, a pojawiła się kolejna informacja, która zwaliła wszystkich z nóg. Okazało się, że wkrótce czteroosobowa rodzina się powiększy.

– Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, nie byłam w stanie się nawet cieszyć. Cały czas myślałam o chorobie męża. Wkoło widziałam tylko śmierć. Dlatego nasz syn nosi to samo imię, co jego tata. Życie za życie. Tak wtedy czułam – opowiada Joanna Balcar-Palinker. Te słowa cały czas gdzieś głęboko tkwią w jej głowie. Czasami cichną, a czasami wybuchają ze zdwojoną siłą. Tak jak rak. Mały Irek dziś ma pięć lat. Jest oczkiem w głowie rodziców. Jego przyjście kojarzyło się z końcem świata. Dziś jest całym światem. 

Nowotwór początkowo dał się okiełznać. Najpierw wycięta została nerka, potem operowany był przerzut na płucach. Przez moment leki trzymały chorobę w ryzach, ale po jakimś czasie rak znów rósł w siłę. Kolejna chemia, ostatnia z możliwych, niestety nie zadziałała tak, jak powinna. Cudowny lek, który miał być szansą na normalne życie, nie przyniósł efektu.

– To był czerwiec ubiegłego roku. Lekarz powiedział mężowi, że tradycyjna medycyna nie ma dla niego większych możliwości. Został pozostawiony sam sobie. Przerzuty w płucach zrobiły się jeszcze większe – opowiada pani Joanna. Dwa z nich są potężne, zlokalizowane blisko serca, z naciekiem. Nie pozwalają wziąć pełnego oddechu. Oprócz nich są inne mniejsze. Jest ich tak dużo, że lekarze przestali je oznaczać na prześwietleniach. Co gorsza, ten typ nowotworu jest bardzo zdradliwy. Może zabić z dnia na dzień. Może pozwolić trochę pożyć. Nigdy nie wiadomo.

– Kiedy usłyszeliśmy, że nie ma szans na wyzdrowienie, zaczęłam drążyć temat leczenia naturalnego nowotworów. Zaczęłam czytać o wlewach z ogromnych dawek witaminy C, o zastrzykach z jemioły, o niszczeniu raka wysoką temperaturą i wielu innych sposobach. Poznałam ludzi, którzy dzięki nim żyją. To dało nam nową energię. W leczeniu naturalnym ograniczamy się do minimum, bo tylko na tyle nas stać, ale efekty są. Za nami rok, mąż ma świetne wyniki, ale to jak życie na bombie. Choroba zwolniła, ale nie zatrzymała się. Na dwa największe guzy nie ma siły. Tydzień temu mąż zakończył radioterapię. Zobaczymy wkrótce, jakie będą efekty – opowiada pani Joanna.

Chory mężczyzna otrzymuje dożylnie witaminę C. Udało się też zamówić dla niego lamininę, lek tworzony m.in. z wyciągu z zapłodnionych ptasich jaj. Pod koniec ubiegłego roku dostał kilkanaście dawek szczepionki na raka, wykonanej z jego własnej krwi. To nowatorska metoda leczenia, polegająca – w dużym skrócie – na wyodrębnieniu z krwi limfocytów T, rodzaju komórek przygotowanych do niszczenia bakterii i wirusów, a następnie „wytresowaniu” ich w kierunku rozpoznawania i atakowania komórek nowotworowych. Leczenie mieszkańca Pierśćca wspomaga także olej CBD, czyli legalna marihuana lecznicza, a także specjalna antynowotworowa dieta. Miesięczny koszt wszystkich zabiegów wynosi około 5 tys. zł.

– Dla nas to kwota nie do udźwignięcia, dlatego jesteśmy uzależnieni od pomocy ludzi dobrej woli. Strasznie trudno mi prosić o wsparcie. Człowiek boi się wstydu. Nigdy nie przypuszczałam, że będę do czegoś takiego zmuszona. Na początku o chorobie nie wiedział nikt poza rodziną, ale potem otworzyliśmy się. Bez tego nie mam szans na uratowanie męża. Muszę prosić innych, by słońce mojego życia nie zgasło – mówi pani Joanna. Jest bardzo silną kobietą. Trzyma się twardo, ale czasami to tylko pozory. Są momenty, kiedy wysiada fizycznie i psychicznie. Kiedy najchętniej zamknęłaby się przed całym światem i uciekła. Czasami płacze pod prysznicem, żeby nikt nie zobaczył jej słabości. A potem wraca z uśmiechem na twarzy. Do męża, do dzieci. Do codzienności. Na palcach jednej ręki można zliczyć momenty, kiedy pokazała, że się boi. Jak wtedy, gdy zabierali męża na operację zmian na płucach… Prosiła lekarzy, by wyznaczyli termin po pierwszych urodzinach synka. Chciała, by mąż jeszcze mógł na nich być.

– Tak bardzo go kocham i tak bardzo się boję. Dlaczego Bóg, który zesłał mi tego człowieka, teraz powoli mi go odbiera? – pyta kobieta. Staje na głowie zdobywając każdą złotówkę na leczenie. Śpi nieraz jedną godzinę na dobę, by wyrwać go ze szponów śmierci. Nie podda się. Nie po tym, co do tej pory razem przeszli.

Kilka dni temu rodzina dowiedziała się, że jest lek, który może wyleczyć pana Ireneusza. Nazywa się Opdivo. Kłopot w tym, że w naszym kraju jest on refundowany tylko na jeden rodzaj nowotworu – na czerniaka. W Czechach podawany jest bezpłatnie także innym pacjentom. Koszt miesięcznej dawki w przypadku pana Ireneusza wynosi 25 tys. zł. Terapia powinna trwać minimum rok, a najlepiej dwa. Rodzina ma pieniądze na niecały miesiąc. – Ktoś kiedyś powiedział, że zdrowie jest ważniejsze od pieniędzy, a ja coraz bardziej się przekonuję, że to dzięki pieniądzom ma się zdrowie. Dla nas zdrowie ma konkretną cenę. Cenę, która nas przeraża. Trudna jest świadomość, że życie jest na wyciągnięcie ręki, a my nie możemy się go uchwycić. 20 kilometrów dalej, za Olzą, ludzie nie muszą przeżywać takich dylematów. Zazdroszczę im. Wychodzi na to, że nam nie pozostaje nic innego jak czekać na śmierć – mówi pani Joanna.

Podczas naszej rozmowy pan Ireneusz dużo czasu poświęca synkowi. Przysłuchuje się nam. Mało mówi. Nie pokazuje żadnych emocji. Dopiero na koniec, gdy się żegnamy i zostajemy sami, zdobywa się na chwilę szczerości. Wyznaje, że nikt w domu tak naprawdę nie wie, co przeżywa w środku. Po co ma o tym mówić? Żeby wszystkich dobijać? Żeby nazywać po imieniu to, o czym i tak każdy myśli? – Nie mam wielkich marzeń. Chciałbym tylko dożyć dnia, kiedy nasz syn będzie dorosły. Chciałbym zobaczyć, kogo przyprowadzi do domu. Chciałbym, żeby miał taką żonę jak ja. Wtedy mógłbym spokojnie odejść – zwierza się mężczyzna, a w jego oczach zbierają się łzy.

Kto chciałby pomóc panu Ireneuszowi i jego rodzinie wygrać wojnę o życie, może wpłacić pieniądze na jego konto w Fundacji Pomocy Osobom Niepełnosprawnym „Słoneczko”: 89 8944 0003 0000 2088 2000 0010, z dopiskiem: Ireneusz Palinker – 484/P – darowizna. Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnym „Słoneczko”, Stawnica 33, 77-400 Złotów, SBL Zakrzewo.

Zbiórka organizowana jest także tutaj.

Nasi Czytelnicy już nieraz udowodnili, że wspólnie potrafią zdziałać cuda. Wierzymy, że i tym razem okażą swoje serce.

google_news