Z Teresą Lipowską, która nie lubi być nazywana gwiazdą, a jedynie uczciwą i lubianą aktorką, red. Mariola Morcinková spotkała się w Warszawie. Rozmowa miała wiele wątków, jednak nie mogło w niej zabraknąć pytań dotyczących serialu „M jak miłość“, w którym w nestorkę rodu Teresa Lipowska wciela się od pierwszego odcinka. 25 sierpnia minęły 24 lata od momentu, w którym na planie kultowego serialu padł pierwszy klaps.
Aktorka opowiedziała również o swojej książce „Nad rodzinnym albumem“, którą napisała razem z Iloną Łepkowską, pracy na planie filmu „Uwierz w Mikołaja“ oraz o kolekcji aniołów. W swoich zbiorach ma ich już około 200. Jednego otrzymała podczas realizacji rozmowy dla „Głosu Ziemi Cieszyńskiej“.
Nie lubi Pani określenia “gwiazda”. Zdecydowanie bardziej woli Pani, kiedy mówi się o Pani jako o aktorce uczciwej i lubianej, czyli dającej z siebie wszystko i nieidącej na łatwiznę.
Przez te 67 lat aktywności zawodowej nauczyłam się pracować uczciwie, tak jak najlepiej potrafię. Gwiazdą nigdy nie byłam. Wśród nagród, które ostatnio otrzymałam, jest Super Gwiazda Plejady. Zastanawiam się, dlaczego akurat teraz jestem obdarzana takimi wyróżnieniami. Nie zagrałam żadnej wielkiej roli, która ludziom wbiłaby się w pamięć. W moim życiorysie nie ma żadnych ekscesów. Myślę więc, że uczciwą pracą zasłużyłam na to, że teraz chcą mnie, zapraszają i doceniają. W filmie i telewizji zagrałam ponad dziewięćdziesiąt, przeważnie drugoplanowych, ról. Widocznie były tak wyraziście zagrane, że zostały ludziom w pamięci, ponieważ coraz częściej sobie o nich przypominają. Kiedy spotykam się z ludźmi przy różnych okazjach, postrzegają mnie jako aktorkę popularną i lubianą. Zawdzięczam to m.in. serialowi „M jak miłość“, ale na przestrzeni lat udzieliłam też setek wywiadów.
Jak wspominałyśmy, aktywna zawodowo jest Pani od sześćdziesięciu siedmiu lat. Gdyby miała Pani ten czas zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby być?
Jestem szczęśliwa, że wybrałam ten zawód. Chciałam być lekarzem i do tej pory utrzymuję kontakty z przedstawicielami tego zawodu, ale poniekąd to się chyba udało, bo można tak powiedzieć, że jestem lekarzem dusz.
Nie mogę sobie przypomnieć, proszę mi pomóc, czy kiedykolwiek zagrała Pani lekarkę?
Jest Pani pierwszą osobą, która zadała mi to pytanie. Niestety, lekarki nigdy nie zagrałam.
25 sierpnia minęły 24 lata od momentu, w którym na planie „M jak Miłość“ padł pierwszy klaps. Pierwszy odcinek wyemitowany został w sobotę, 4 listopada 2000 roku. To prawda, że początkowo serial miał liczyć tylko kilka odcinków?
Tak, to prawda. Miał to być serial rodzinny. Faktycznie, na samym początku brano pod uwagę nagranie jedynie kilku odcinków. Widzowie pokochali jednak ten serial. Zawdzięczamy im to, że jest nadal emitowany. W rankingach oglądalności „M jak miłość“ cały czas utrzymuje się na wysokiej pozycji. Do tej pory są z nami fani, którzy pokochali nas od początku, zaakceptowali tę naszą serialową rodzinę i tematy, które poruszamy. U nas jest tak, jak w życiu. Jest miłość, są radości, ale nie brakuje problemów. Jest też babcia Basia, która to wszystko łączy i robi wszystko, by wszystkim razem i każdemu z osobna, było jak najlepiej.
W wywiadach dość często wraca Pani do momentu, w którym została zaproszona na casting do serialu. Wiedząc, że to jakaś ważna postać, uczesała się Pani elegancko i założyła chustę, a… kazali zagrać Pani wiejską kobietę.
Przypadkowo spotkałam reżysera, Ryszarda Zatorskiego, który powiedział mi, że rozpoczynają się zdjęcia do nowego serialu, a ja jestem zaproszona na casting. Wiedziałam faktycznie tylko tyle, że będzie to jakaś ważna postać. Nie liczyłam się z tym, że może się okazać korzeniem całego serialu. Ubrałam się w elegancką, ażurową sukienkę. Włosy na afro, umalowałam się. Spojrzeli na mnie i dostałam tekst. Okazało się, że w ramach castingu mam zagrać wiejską babę, która każe mężowi wywieźć gnój z owczarni. Więc… zburzyłam ułożone włosy, naokoło bioder założyłam piękny szal i… ochrzaniłam męża. (śmiech)
Przez blisko 17 lat grała Pani z Panem Witoldem Pyrkoszem. Do dziś pamiętam tę pierwszą scenę w serialu, kiedy Lucjan w sadzie składa Basi życzenia z okazji 40. rocznicy ślubu. Jak wspomina Pani zmarłego w 2017 roku aktora?
Witka znałam jeszcze zanim zaczęliśmy kręcić serial, więc nie był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem. Znałam jego możliwości. Ciężko się z nim pracowało, był bardzo zdystansowany, ale dobrze się nam razem pracowało. Kiedy w 2009 roku wydał swoją książkę „Podwójnie urodzony“, podziękował mi na jej łamach za 15 lat naszej współpracy. Uważałam go za dobrego i uczciwego aktora. Bardzo się szanowaliśmy. Kiedy odszedł, było mi bardzo ciężko.
To prawda, że do tej pory, na krześle, na którym siedział zawsze na planie, siada tylko Pani?
Tak, do tej pory tylko ja siadam na tym krześle.
Jak to jest, być ukochaną babcią wszystkich Polaków?
Bardzo przyjemnie. Od pierwszego dnia zdjęciowego minęły już 24 lata, więc teraz takich głosów jest mniej, ale był czas, w którym dostawałam cudowne listy od młodziutkich, nastoletnich widzów, którzy pisali, że chcieliby mieć taką babcię. To, że babcia Basia jest dobra, ciepła, wyrozumiała i serdeczna, jest oczywiście zasługą scenarzystów. Dzięki temu ludzie pokochali moją bohaterkę. Gdziekolwiek się zjawiam, jestem z nią kojarzona.
Kiedy ktoś Panią rozpoznaje, woła w Pani kierunku „Pani Basiu“?
Teraz takich sytuacji jest już mniej. Ja nie zaprzyjaźniłam się z komputerem, więc nie czytam wpisów od internautów, ale kiedy na spotkania ze mną przychodzą młodzi ludzie, słyszę wtedy to, co czytałam niegdyś w listach. Wielu jest chętnych na taką babcię, mamę, a nawet teściową. (śmiech) Życzliwość ludzi i uśmiech, z którym spotykam się na ulicy, jest największą nagrodą. To dużo więcej, niż przyznawane mi nagrody.
W filmie „Uwierz w Mikołaja“, który powstał na podstawie książki autorstwa Magdaleny Witkiewicz pod tym samym tytułem, zagrała Pani Babcię Helenkę. Co spowodowało, że przyjęła Pani tę rolę?
Ta rola została napisana dla mnie. Pani Magda, kiedy pisała tę książkę, myślała o tym, by cała historia została sfilmowana. Przyznała, że chciała, abym to ja zagrała rolę babci Helenki. Całość bardzo mi się spodobała. To, by główna akcja toczyła się w domu opieki, było świetnym pomysłem. Przyznam jednak, że finalnie, wątki pensjonariuszy zostały mocno ograniczone.
Na nasze spotkanie zabrałam ze sobą książkę autorstwa Marzanny Graff, „Siła codzienności“. Choć wydana została w 2008 roku, to słowa o tym, że uwielbia się Pani śmiać, dlatego, że z natury jest Pani optymistką i kocha ludzi, nie tracą na ważności. Nie ma co tu kryć, że tak wychowała Panią mama. Jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z mamą i domem rodzinnym?
Powtórzę to, co mówiłam już we wcześniejszych wywiadach. Matkę ocenia się, będąc dorosłym. Kiedy była koło mnie, wydawało mi się, że to jest normalne, bo każda matka przecież tak robi. Trudno opowiedzieć o pierwszym wspomnieniu. Bardzo ją kochałam. Mama ofiarowała nam więcej czułości niż tata. To od niej nauczyłam się stosunku do ludzi. Nie potrafiłam się jej odwdzięczyć za to, co przez lata dla mnie zrobiła, bo zabrakło nam czasu.
Najpiękniejsze wspomnienia zostały zawarte w książce „Nad rodzinnym albumem“. Rozmowy na różne tematy, które można w niej przeczytać, przeprowadziła z Panią Ilona Łepkowska. Nie wyobrażała Pani sobie podobno innej osoby, która mogłaby z Panią rozmawiać i spisać te wszystkie historie…
Napisanie tej książki proponowano mi aż trzykrotnie. Odmawiałam. Kiedy skończyłam 80 lat, wydawnictwo skontaktowano się ze mną ponownie. Usłyszałam, że dwa jubileusze, bo dochodziło do tego wtedy również 60 lat pracy artystycznej, są doskonałym momentem na pojawienie się mojej książki na rynku. Przedstawiono mi propozycje osób, które mogłyby ze mną tę książkę stworzyć. Niestety, nikogo z tego grona nie znałam. W pewnym momencie pomyślałam, że jest jedna osoba, z którą mogłabym to zrobić. To właśnie Ilona Łepkowska.
Ma Pani w książce „Nad rodzinnym albumem“ ulubiony fragment? Czego dotyczy?
Nie zaglądam do niej, bo ja to wszystko wiem, wszystko pamiętam. To, co razem z Iloną napisałyśmy, jest tym, co chciałam powiedzieć. Jest przepięknie wydana. Jednym z moich warunków było to, że ma być w niej nie mniej niż 120 zdjęć. Moja książka się podoba ludziom. Jest prosta, jak to kiedyś mówił Edward Dziewoński, to opowieść “dożylna”. (śmiech)
W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że zbiera anioły. Kiedy się wywiad ukazał, Pani kolekcja zaczęła się rozrastać. Ile jest ich obecnie?
W mojej kolekcji jest obecnie około 200 aniołów. 95% to wszystko są prezenty. Moje aniołki są bardzo różne. Od pięknych, porcelanowych, do pięknie rzeźbionych w drewnie. Kiedyś dostałam anioła od dzieci ze szkoły, który był zrobiony z lalki Barbie. Mam też anioła-piłkarza. Dla mnie nie ma znaczenia, jak który jest wykonany. To jest coś, co ludzie chcieli mi podarować. To jest piękne.
Czy wśród nich jest taki, do którego ma Pani szczególny sentyment? Chyba wszystkie są dla Pani ważne, prawda?
Wszystkie kocham. Jest jeden, który za każdym razem wywołuje u mnie uśmiech. To anielica. Murzynka, brzydka jak noc, (śmiech) z mordką z gliny, ale uśmiechniętą.
„Anioły istnieją, tylko czasem nie mają skrzydeł. Wtedy nazywamy ich przyjaciółmi“. To mój ulubiony cytat. I tymi przyjaciółmi jestem otoczona. To mi pomaga żyć.