Kultura i rozrywka Sucha Beskidzka Wadowice Oświęcim

Zabytkom daje drugie życie

Fot. Wojciech Ciomborowski

Mieszkający długie lata w Suchej Beskidzkiej Maciej Sajewicz po przeprowadzeniu się do niemal stuletniego domu w Makowie Podhalańskim złapał niecodziennego bakcyla. Pasję do restaurowania zabytkowych maszyn do szycia porzucił niedawno na rzecz większej sprawy!

Maciej Sajewicz od dziecka lubił majsterkować. Nie został jednak mechanikiem, serwisantem, lecz… lekarzem radiologiem. Jeszcze niedawno w wolnych chwilach nie tylko długimi godzinami leczył, ale wręcz reanimował maszyny do szycia. Nie wiadomo jednak czy w ogóle zająłby się wskrzeszaniem ich do życia gdyby właśnie nie przeprowadzka do Makowa. – Dom był w katastrofalnym stanie. Wymagał kapitalnego remontu. Podczas niego znalazłem na strychu starą maszynę do szycia. Można powiedzieć, że otrzymałem ją z dobrodziejstwem inwentarza bo poprzedni właściciele jej nie chcieli. To była stara poczciwa singerka – wspomina Maciej Sajewicz, który postanowił odrestaurować mocno zniszczony egzemplarz. Gdy dotychczasowa właścicielka zobaczyła efekt końcowy nie tylko oniemiała z zachwytu, ale zaproponowała odprzedanie makowianinowi kolejnej maszyny, będącej w… jeszcze gorszym stanie niż poprzednia. I tak się zaczęło. Wpadł na dobre w sidła kolekcjonowania i renowacji starych maszyn. Dziś ma ich około 150. Egzemplarze posiadające oryginalne ozdoby i faktury starał się odnowić tak, by ich wygląd był identyczny jak pierwowzór, uzupełniając ubytki wykonane metodą kalkomanii na gorąco. Obecnie już takich wzorów nie ma, więc musiał je namalować. Gdy oryginalne zdobienia były już zbyt mocno zatarte malował zabytki w artystyczny, niekiedy wręcz frywolny sposób. Jednocześnie zaczął zagłębiać się w historię, by poznać z jakiej fabryki pochodzi dany model, a także kim byli ich twórcy. Niekiedy wiedza przychodziła łatwo, a innym razem trzeba było długo wertować zasoby Internetu.

Z czasem jednak musiał porzucić pasję z trywialnego powodu. Choć wygospodarowywał w domu kolejne wolne przestrzenie, to po prostu zaczęło brakować mu miejsca na nowe eksponaty. – Teraz przyjmuję już tylko wyjątkowe okazy. Ludzie jednak i tak dzwonią. Kiedyś zadzwoniła pani z Grzechyni i powiedziała, że ma maszynę i mi ją przywiezie. Zostawiła mi ją przed garażem gdy mnie nie było. Powiedziała, że wynajęła taksówkę, by mi ją przywieźć. Co miałem zrobić. Musiałem ją wziąć. Nie miałem serca jej wyrzucić – mówi makowski kolekcjoner, który teraz służy innym pomocą. – Otrzymuję telefony z prośbą o pomoc w naprawie. Dowiedział się o mnie nawet chłopak spod Nowego Sącza, który dostał od wujka starą maszynę szewską. Dałem mu instrukcje. Ten ją sobie naprawił i korzysta z niej bo jest tapicerem – opowiada.

NIE MÓGŁ DAĆ MU ZARDZEWIEĆ

Podobnie jak w przypadku maszyn do szycia, tak samo przypadek sprawił, że Maciej Sajewicz postanowił zacząć restaurować zabytkowe samochody. – Kolega ze studiów odziedziczył po kimś z rodziny opla kadetta z 1938 roku. Miał go odrestaurować, ale skończyło się na tym, że „wsadził” go do przydomowego garażu i auto przestało w nim 30 lat. Dobrała się do niego rdza, a czego ona nie zaczęła trawić, to myszy zjadły. Na jednym ze zjazdów koleżeńskich powiedział, że musi go chyba wyrzucić. Powiedział, że albo odda go na złom, albo go wezmę. Co było robić. Wziąłem lawetę, pojechałem do Sosnowca i „za grosze” stałem się posiadaczem zabytku – opowiada makowianin, który -jak sam zauważa- miewa „głupkowate” pomysły. Nie bez znaczenia w tym przypadku było zamiłowanie Macieja Sajewicza do majsterkowania oraz sentymentalizm. Pierwszym autem jakie posiadał makowianin była skoda tudor z 1949 roku. – To był genialny samochód, który wyglądem przypominał opla kadetta. Miał przejechane 700 tys. km, a ja pokonałem nim jeszcze 100 tys. km. Miałem do niego cztery silniki i kilka skrzyń biegów. Często trzeba było tę skodę naprawiać, wymieniać w niej podzespoły, ale nigdy nie zawiodła mnie na trasie. Na drodze nie stanęła. A jeździłem nią na studia do Łodzi, a potem do Krakowa – wspomina. Dodaje, że żywota dokonała w Wadowicach, gdy złamała się na pół. Miała bowiem drewnianą konstrukcję obitą blachą. – Nie można było jej zespawać, gdyż drewniane elementy uległyby spaleniu. Sprzedałem ją na części i ktoś zrobił z niej… traktor – opowiada o „Czajniku”, jak nieprzypadkowo nazywał pieszczotliwie swoją skodę bo ta była niebieska, jak emaliowane czajniki. – Stare auta mają duszę. Ich konstrukcje są proste, ale wykonywano je z dużo lepszych niż dziś materiałów. To nie były jednorazowe auta, jakimi dziś jeździmy – zauważa.

ŻMUDNY PROCES RENOWACJI

Gdyby nie miłość do majsterkowania i złote serce makowianina, opel prawdopodobnie byłby już historią. – Niby był kompletny bo brakowało mu tylko szyb, wycieraczek, rozrusznika i układu hamulcowego, ale to co zostało było w tragicznym stanie – mówi Maciej Sajewicz, który na początek rozłożył auto na czynniki pierwsze. Musiał znaleźć fachowca, który solidnie wypiaskuje metalowe elementy, ale zarazem nie zniszczy blachy. – To jest delikatny proces. Trzeba uważać żeby nie zniszczyć karoserii. Łatwo ją „pofalować” – opowiada o niuansach. Sporym wyzwaniem było także zabezpieczenie elementów po piaskowaniu, by przy spawaniu i dalszej obróbce blacharskiej użyta substancja nie wchodziła w reakcję. – Blacharstwo to niemal rękodzieło artystyczne. U blacharza auto spędziło pół roku. Ten wycinał całe połacie, uzupełniał braki, dorabiał błotniki, nadkola, podłogę. Wielki fachowiec, który co ciekawe z wykształcenia jest… cukiernikiem. Blacharz musiał przy tym ściśle współpracować z lakiernikiem, by potem ten drugi nie musiał nakładać kilogramów szpachli – opowiada o żmudnym procesie stawiania opla na koła.

Musiało minąć w sumie około 1,5 roku zanim blacharz i lakiernik uwinęli się ze swoją robotą i Maciej Sajewicz mógł wziąć się za składnie zabytku w całość. Czasu jaki miał zanim „odzyskał” perełkę, której piękno z wolna było wydobywane, nie zmarnował. Wykorzystał go na naprawienie silnika, skrzyni biegów oraz szukanie brakujących elementów. W Niemczech zdobył oryginalny rozrusznik. Szybę przednią kupił w Rosji i to wcale nie jest przypadek. Po II wojnie światowej ówczesny Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich w ramach reparacji dostał kompletną linię produkcyjną opla kadetta. Zaczął na niej wytwarzać nawet nie bliźniaczo podobny, a ten sam samochód, ale już pod nazwą moskwicz. Produkował rożne modele, ale podstawowe części były takie same. Mało tego. W Rosji nadal wytwarzane są części do nich i można je bez trudu kupić. Tyle tylko, że są stosunkowo drogie bo płaci się za nie w euro, a przy tym są obłożone cłem. – Cel uświęcał jednak środki – mówi makowianin, który prowadził prace pod nadzorem konserwatora zabytków. Aby renowacja przebiegła zgodnie ze sztuką i auto zachowało zabytkowy charakter nie można było wymienić w nim między innymi silnika.

Po wyczyszczeniu silnika, wymienieniu cewki zapłonowej, kabli i świec, olejów opel odpalił „do strzału”. – Nie dość, że od razu „zagadał” to jeszcze tak, że miło było słuchać – wspomina Sajewicz, choć przyznaje, że do całkowitego złożenia opla droga była jeszcze długa. Okazało się, że blok silnika był pęknięty i ciekło z niego jak z dziurawego garnka. Na szczęście uszkodzenie okazało się zewnętrze. Po konsultacjach z fanami motoryzacji udało się znaleźć klej, którym skutecznie załatał dziurę. Pompa paliwowa także była niesprawna. – Usterek było bez liku. Znalazłem drugiego opla kadetta i też go kupiłem za grosze. Powyciągałem z niego brakujące elementy. Było i tak, że im mniejsza pierdółka była do zrobienia, tym rodził się większy problem – mówi. Zamiast posiadanej prądnicy, którą montowano seryjnie włożył alternator, co sprawiło, że zasilanie zmieniło się z 6 na 12 volt. Pojawiły się za to kłopoty z uszczelkami, gdyż nie szło ich dopasować. Szukając rozwiązania problemu odkrył, że idealnie pasują te jakie można znaleźć w poczciwym ursusie. Z traktora tej marki „wziął” również światła wsteczne. Co prawda opel posiadał swoje, ale były już w opłakanym stanie. W kupionym przez makowianina modelu rozstaw tylnych świateł był na tyle wąski, że na klapie nie mieściło się koło zapasowe. Nie chcąc robić w karoserii dodatkowych dziur zamiast koła zamontował stylowy wiklinowy koszyk, który na tle kremowej karoserii prezentuje się znakomicie, a wręcz tak, jakby zakładano go seryjnie. – Te modele opla produkowano krótko jako cywilne, a potem już raczej jako samochody pomocnicze dla armii. Osobowe, które pozostały są pomalowane na dziwaczne kolory, które mi się nie podobają, a wojskowo są w kolorze moro. Postawiłem na jasny, w którym moim zdaniem jest mu do twarzy – mówi Maciej Sajewicz.

Odrestaurowanego opla kadetta makowianin szerokiej publiczności zaprezentował w Lanckoronie podczas zlotu pojazdów zabytkowych i nawet kawałek nim już przejechał. Aby projekt można było uznać za zakończony trzeba jeszcze uporać się z przednim amortyzatorami. W starych oplach kadettach zastosowano zawieszenie typu dubonnet. W nich z przodu nie ma obecnie występujących resorów. W grubym cylindrze znajduje się za to sprężyna i amortyzator. – Póki co, nie działa ono jak powinno bo koło ociera o nadkole. Gdy z tym się uporam opel będzie na pełnym chodzie – mówi Maciej Sajewicz. Podkreśla, że jego cacko nigdy nie było demonem prędkości. Posiadający silnik o pojemności 1200 cm3 i mocy zaledwie 28 koni mechanicznych trzybiegowy opel kadett może rozpędzić się własnymi siłami do zaledwie 70 km/h. W tej sytuacji brak pasów bezpieczeństwa (przed laty nikt o nich nawet nie myślał) nie wydaje się dużym problemem.

NA OPLU NIE POPRZESTAŁ

Gdy Maciej Sajewicz krok po kroku odrestaurowywał opla jego znajoma rozbiła 20-letniego fiata 126 p. I ten samochód makowianin postanowił uratować przed wylądowaniem na złomowisku. – Nie był aż tak bardzo uszkodzony, więc nie było z nim dużo roboty. Poza tym części zamiennych jest pod dostatkiem, więc poszło z nim szybko – opowiada. Wspomina, że największym wyzwaniem okazało się znalezienie prawego lusterka bocznego. – Lusterek nie brakowało, ale nie miały odpowiedniego mocowania wewnętrznego. Kupiłem pięć i żadne nie pasowało. Z trzech jakie miałem powstało jedno kompletne – mówi makowianin, który na koniec pomalował maluszka na oryginalny niebieski kolor. Pojazd ma niewielki przebieg, ale wkrótce może się to zmienić. Maciej Sajewicz planuje wziąć nim udział w Złombolu, czyli rajdzie charytatywnym, który co roku startuje w Katowicach, a meta wytyczana jest w przeróżnych zakątkach Europy. W mającej towarzyski charakter imprezie, której celem jest zebranie środków na pomoc dzieciom, biorą udział wyłącznie samochody wyprodukowane w tzw. demoludach, czyli krajach byłego bloku komunistycznego. – Muszę skompletować załogę. Ktoś pojedzie maluchem, a jako zaplecze techniczne służyć będzie kamper, którym lubię jeździć. Przejechałem nim już sporą część Europy. Nie byłem nim tylko w Skandynawii oraz na Białorusi, ale dotarłem nawet na Krym, gdy ten należał jeszcze do Ukrainy – mówi Maciej Sajewicz.

google_news
3 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Ewa
Ewa
4 lat temu

Tyle pasji u jednego człowieka! Tylko gratulować cierpliwości 🙂 Odnowione maszyna i samochód wspaniale!

Renata
Renata
4 lat temu

Wow, mega projekt, super!
Miejmy nadzieję zobaczyć go na suskich drogach.
Fotele kupione gotowe i tapicerka? Bo uszyte doskonale!

Stanisława
Stanisława
4 lat temu

Piękny samochód, brawa dla geniuszu odnowiciela i beskidzkiej24, że pomaga pasjonatom dzielić się ich dziełem. Szacunek.