Pan Szymon czuje się tu jak u siebie w domu. Jest legendą Środowiskowego Domu Samopomocy „Podkowa”, ośrodka, z którym związał się ponad 20 lat temu. Oprowadza nas po labiryncie pomieszczeń: na prawo pracownia witraży, dalej warsztat stolarski, ceramiki, kuchnia i drzwi tarasowe wychodzące na zadbany ogródek.
Nasz rozmówca pokazuje, gdzie robił grilla dla całego ośrodka i gdzie grywa z kolegami w ping-ponga. Bierze udział we wszystkich zajęciach oprócz rękodzieła. – Z tej formy aktywności wyklucza mnie drżenie rąk – przyznaje. Dyrekcja podkreśla jego zaangażowanie w życie całej społeczności „Podkowy”. Pan Szymon występuje m.in. w przedstawieniach teatralnych wystawianych na tutejszej scenie. O swoim wcześniejszym życiu opowiada ciekawie, z humorem, a nawet pewnego rodzaju dystansem, choć ta opowieść dotyka spraw bolesnych i trudnych…
Jak w raju
Wczesne lata bynajmniej nie zapowiadały u niego problemów ze zdrowiem. Wręcz przeciwnie, miał dobre dzieciństwo i wyrastał na zdrowego, wysportowanego chłopaka. – Grałem nawet w tenisa w klubie – wspomina z dumą. Przyszedł na świat w 1964 roku. Mama pracowała w Walcowni Metali w Czechowicach-Dziedzicach, tata na kolei. Mieszkali z babcią w kamienicy przy ul. Lermontowa w Bielsku-Białej.
Po podstawówce wybrał szkołę zawodową przy ulicy Słowackiego, gdzie kształcił się na mechanika samochodowego. Praktyki miał w bielskim PKS-ie. Były to czasy pierwszej Solidarności. Zdziwił się, kiedy przyszedł któregoś dnia i zobaczył, że kierowcy siedzą w „ogórkach”, jak nazywano wtedy autobusy marki Jelcz, i grają w karty. – Powiedzieli, że jest strajk i nie mam tu czego szukać – opowiada.
Zawód mechanika nie pociągał go jednak i kiedy zbrzydły mu ostatecznie praktyki w PKS-ie polegające głównie na czyszczeniu kluczy i dźwiganiu ciężkich beczek z olejem, postanowił rzucić szkołę i pójść do pracy. W tamtych czasach nie było o nią trudno. Jako niepełnoletniego przyjęto go najpierw na gońca, na niepełny etat, do spółdzielni „Młoda Gwardia – Elektromet” w Wapienicy.
– Miałem tam, jak w raju – opisuje swoją pierwszą pracę. – Do roznoszenia nie było nic, siedziałem wygodnie w biurze, a dziewczyny robiły mi kawę – uśmiecha się pan Szymon. – Potem, kiedy skończyłem 18 lat, zostałem konwojentem i jeździłem po całej Polsce z towarem – relacjonuje.
Stamtąd przeniesiono go na produkcję. Zdziwił się, kiedy pierwszy raz wszedł do hali i zobaczył same kobiety. Pochylone nad stołami przykręcały korbki do młynków, z których spółdzielnia słynęła w całym kraju. Pojawienie się mężczyzny nie zrobiło na nich wrażenia. Jak się wkrótce okazało, brygadzistą też była kobieta. – W tak miłym towarzystwie upłynęły mi cztery lata – żartuje nasz bohater.
Rządziło stare wojsko
Pan Szymon przepracował w Wapienicy w sumie siedem lat. W tym też czasie upomniało się o niego wojsko. Z kategorią A trafił do wojsk rakietowych w Bemowie Piskim, gdzie służył przez dwa lata. Nie ukrywa, że dostał tam nieźle w kość. – Były to czasy „fali”, rządziło stare wojsko, które nas, młodych, przy minus dwudziestu sześciu stopniach wyganiało codziennie w samych dresach na zaprawę – krzywi się na samą myśl o tamtych dniach.
Kiedy przyszła reforma Balcerowicza okazało się, że jego spółdzielnia jest zagrożona likwidacją. – Kierownik, porządny człowiek, ostrzegł mnie, że jestem przewidziany do zwolnienia grupowego i doradził, żebym lepiej szukał sobie nowego zajęcia – opowiada, przyznając, że wtedy po raz pierwszy poczuł lęk przed przyszłością. Mieszkał z rodzicami, którzy zaczynali podupadać na zdrowiu i nie chciał być dla nich ciężarem.
Jednak raz jeszcze uśmiechnęło się do niego szczęście. Ogłoszono bowiem właśnie przyjęcia do kopalni „Krupiński” w Suszcu i w lutym 1990 roku pan Szymon rozpoczął nową pracę. – Jeszcze w wojsku miałem kolegę, który mnie namawiał, żeby iść do kopalni – wyjaśnia. Praca do lekkich nie należała, nieraz trzeba było fedrować na kolanach, ale zarabiało się dobrze.
Nie brakowało tragicznych wypadków. W ciągu trzynastu lat, które Pan Szymon przepracował w „Krupińskim”, życie pod ziemią straciło pięciu jego kolegów. – Ale nie żałuję swojej decyzji – ocenia nasz bohater. – To był dobry okres w moim życiu – stwierdza, choć dodaje, że praca i codzienne dojazdy kopalnianym autobusem, po 100 km w obie strony, sprawiały, że w domu bywał raczej gościem.
Wypadek w kopalni
Niestety, pewnego dnia szczęście się od niego odwróciło. Przy fedrunku od czoła ściany nagle oderwały się bryły. Przygniótł go jeden z odłamków, wskutek czego z ranami głowy został przewieziony do szpitala w Jastrzębiu. Po założeniu szwów i przeprowadzeniu rutynowych badań wypuszczono go do domu. – Zrobiłem błąd – przyznaje po latach. – Kolega mnie prosił, żeby nie nagłaśniać sprawy, bo wszyscy mogą mieć kłopoty – zdradza. Od tego czasu pojawiły się u niego zaburzenia neurologiczne: drżenia samoistne i szumy uszne.
Od wypadku w kopalni rozpoczęło się pasmo nieszczęśliwych zdarzeń, które złamały mu życie. – Może byłem zbyt wrażliwy i za bardzo brałem sobie wszystko do serca, aż w końcu coś pękło – zastanawia się po latach. Do drżenia rąk doszły urojenia i zaniki świadomości. Gdy z niepokojącymi objawami stanął przed komisją, ta nie miała wątpliwości – orzekła o niezdolności do pracy. Od tego czasu utrzymuje się z renty i pozostaje pod stałą opieką lekarzy specjalistów. – Choroba sprawiała, że wszystko widziałem zniekształcone, jakbym patrzył na świat przez sito – przybliża.
Kobieta, z którą żył, dowiedziawszy się o chorobie, kazała mu się wynosić. Wrócił więc do rodziców, mocno już schorowanych i wymagających opieki. W krótkim czasie oboje zmarli, najpierw ojciec, trzy lata po nim mama. Śmierć taty odcisnęła szczególne piętno na psychice naszego bohatera. – Byłem z nim, kiedy dostał zawału i próbowałem go ratować. Niestety, bez skutku – wspomina z bólem. Na domiar złego, kiedy już został sam, nowa właścicielka kamienicy podniosła mu czynsz, którego nie był w stanie płacić. – W ogóle nie chciała rozmawiać i groziła eksmisją – wyjaśnia.
Odnalazł spokój
W tych okolicznościach, na życiowym zakręcie, trafił w 2004 roku pod skrzydła „Podkowy”. Do ośrodka został skierowany przez lekarza prowadzącego. – Jak usłyszałem tę nazwę, oświadczyłem, że mnie to nie interesuje, bo z końmi nie chcę mieć nic wspólnego – żartuje. Początkowo w „Podkowie” brał udział tylko w zajęciach terapeutycznych. Kiedy jednak wyszło na jaw, w jak trudnej sytuacji się znalazł, zaproponowano mu mieszkanie chronione, jedno z pierwszych, którymi dysponował ośrodek. – Wtedy skończyła się moja wędrówka i zacząłem powoli wychodzić na prostą – ocenia nasz rozmówca.
Od czasu pobytu w „Podkowie” był tylko dwa razy w szpitalu, a poważniejsze incydenty związane z chorobą od dawna ustały. – Oczywiście stale się leczę i mam konsultacje z lekarzami, ale mój stan się ustabilizował i choroba nie przeszkadza mi w normalnym funkcjonowaniu – stwierdza z satysfakcją.
Można powiedzieć, że dzięki „Podkowie” życie pana Szymona wróciło na właściwe tory. Osiem lat temu poczuł się na tyle pewnie, że przeprowadził się do własnego mieszkania w Komorowicach Krakowskich, przydzielonego przez ZGM. Z grupą przyjaciół jeździ w góry i nad morze, na organizowane przez ośrodek obozy. A na jednej z imprez tanecznych w „Podkowie” poznał kilka lat temu Anię, która została jego partnerką i towarzyszką życia.
Trudno się dziwić, że o „Podkowie” wyraża się w samych superlatywach. – To wspaniałe miejsce dla osób samotnych, których życie nagle legło w gruzach, dla takich osób jak ja, kiedy tu trafiłem – uważa bohater tej opowieści, który po śmierci rodziców i rodzeństwa, został całkiem sam, bez krewnych i bliskich. – Tu znalazłem spokój i przyjaciół, wśród których czuję się swobodnie, bo mnie akceptują i szanują, a wcześniej nie zawsze tak było.




