Wydarzenia Bielsko-Biała Cieszyn Żywiec Sucha Beskidzka Wadowice Oświęcim

Dwie Doroty i trzydzieści koni

Do szczęścia potrzebowały swobody, przestrzeni, wiatru i słońca na skórze, a przede wszystkim towarzystwa czworonożnych przyjaciół. Nie dla nich była nudna praca za ladą czy biurkiem. Postawiły wszystko na jedną kartę, kupiły gospodarstwo rolne w Paszkówce i stworzyły mały raj na ziemi. Miejsce, gdzie mogą realizować swoje pasje i nie muszą przestrzegać konwenansów.

Dla Doroty Hojdy z Wieliczki największa przygoda życia rozpoczęła się, gdy przez Internet poznała swoją imienniczkę. Między kobietami szybko nawiązała się nić porozumienia, a z czasem również przyjaźń. Łączyła je bowiem wielka miłość do zwierząt. –Z końmi jeszcze wówczas nie miałam nic do czynienia, ale Dorota Niziniecka szybko mnie nimi „zaraziła”. Kiedy założyła stajnię w dzierżawionych od Akademii Rolniczej budynkach na krakowskich Bielanach, kupiłam sobie wierzchowca i trzymałam go u niej. Ale w końcu nadszedł czas, gdy musiała stamtąd odejść i trzeba było zadecydować, co dalej. Opcje były dwie – znaleźć boksy dla naszych koni gdzieś w Krakowie albo poszukać miejsca, gdzie mogłybyśmy razem otworzyć stadninę – opowiada Dorota Hojda. Wybór dla obu kobiet był prosty. Dorota Niziniecka, która niegdyś prowadziła bar, a potem sklep, nie wyobrażała sobie powrotu do tak mało inspirujących zajęć. A jej młodsza przyjaciółka była śmiertelnie znudzona pracą księgowej. Życie wśród koni jawiło jej się jako ucieleśnienie wolności i szczęścia.

KOŃSKA PASJA

Dorota Niziniecka była jeszcze dzieckiem, gdy odkryła w sobie zamiłowanie do jeździectwa. Jej sąsiad z klatki w bloku na jednym z krakowskich osiedli, profesor Marian Tischner (młodszy brat księdza Józefa Tischnera), wówczas kierownik Katedry Rozrodu Zwierząt Akademii Rolniczej w Krakowie, zabierał ją czasem do Stacji Doświadczalnej Instytutu Nauk Weterynaryjnych w Przegorzałach. Dziewczynka z zachwytem obserwowała hodowane tam konie, a kiedy samo ich podziwianie przestało jej wystarczać, zapisała się na kurs jeździecki w Krakowskim Klubie Jazdy Konnej. Na początku lat 90. ubiegłego stulecia udało jej się spełnić marzenie o posiadaniu własnego wierzchowca, a na przełomie wieków wyjechała do Danii, by pracować przy swoich ukochanych czworonogach.

– Spędziłam w tym kraju półtora roku, wróciłam na chwilę do Polski, po czym znowu wyruszyłam do podobnej pracy, tym razem w Holandii, która jest prawdziwym rajem dla miłośników koni. Tam przy każdym prawie domu jest stajnia i nawet małe miejscowości mają swoje ośrodki jeździeckie z krytymi ujeżdżalniami. Polsce wciąż jest do tego etapu bardzo daleko, choć w ciągu minionych dwudziestu lat wiele się tutaj zmieniło na korzyść – mówi kobieta. Do kraju wróciła zdecydowana poświęcić resztę życia koniom. Gdy jednak wypowiedziano jej umowę dzierżawy budynków, w których prowadziła stajnię na Bielanach, trochę się zawahała w tym postanowieniu. Oparcie znalazła w Dorocie Hojdzie, którą poznała, gdy jeszcze przebywała w Danii. Poczuła, że razem z nią może stawić czoła wszelkim przeszkodom.

INNY ŚWIAT ZA SKAWINĄ

Poszukiwanie gospodarstwa, które nadawałoby się do przekształcenia w stadninę, dwie Doroty rozpoczęły w najbliższych okolicach Bielan. Ale ceny tamtejszych nieruchomości okazały się zawrotne, bo w owym czasie, siedem lat temu, były to tereny bardzo atrakcyjne dla deweloperów. Przyjaciółki coraz bardziej oddalały się od Krakowa, aż trafiły za Skawinę. – To miasto zawsze wydawało mi się paskudne. Kojarzyło się z kominami, hutą, elektrownią i zanieczyszczeniem środowiska. Ale za nim odkryłyśmy zupełnie inny świat – pagórki, lasy, potoki – wspomina z uśmiechem Dorota Hojda. Najpierw ich uwagę zwróciło gospodarstwo w Marcyporębie, którego największą zaletą był duży areał gruntu w jednym kawałku. Wszystkie inne składały się z porozrzucanych po różnych częściach wsi poletek. Ale prowadziła do niego fatalna, błotnista droga, a istniejące budynki nie spełniały oczekiwań kobiet. Lepsze pod tym względem gospodarstwo przyjaciółki znalazły w Paszkówce.

– Murowany dom od razu nadawał się do zamieszkania, choć wymagał remontu. Przez pierwsze miesiące żyłyśmy w mega bałaganie, ale mogłyśmy być cały czas na miejscu. Co ciekawe, ten dom został wybudowany, wykończony i w pełni umeblowany na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ale nikt nigdy w nim nie zamieszkał. Byli właściciele traktowali go jak sanktuarium. Przyjmowali w nim księdza po kolędzie i modlili się, a mieszkali nadal w starej chałupie – opowiada Dorota Niziniecka. Przyjaciółki od razu przekształciły jeden z budynków gospodarczych w stajnię, a potem zaczęły budować kolejne. Planowały utworzyć dwadzieścia boksów, ale okazało się, że to za mało. Zbyt wielu znajomych „koniarzy” zapragnęło umieścić swoje wierzchowce w ich malowniczej stadninie. Obecnie, razem z własnymi końmi obu Dorot, jest tam prawie trzydzieści rumaków. – Trochę przesadziłyśmy z ilością – śmieje się Dorota Niziniecka.

Przez kilka lat kobiety radziły sobie z prowadzeniem stadniny bez pomocy męskiej ręki. Dopiero w ubiegłym roku doszły do wniosku, że to dla nich jednak zbyt duży wysiłek i zatrudniły pomocnika. – Stale przytrafiały nam się różne kontuzje, a ja prócz tego przeszłam operację kolana, bo zerwałam więzadło krzyżowe, co na jakiś zupełnie uniemożliwiło mi pracę. Poza tym, nadmiar obowiązków sprawiał, że konie, które przecież są naszą pasją, zaczęły schodzić na dalszy plan. Pod koniec dnia brakowało już sił i chęci, by się nimi zająć, usiąść w siodle, wybrać się na przejażdżkę – wyznaje Dorota Hojda.

MACHNĘ SOBIE VAN GOGHA

Przyjaciółki otoczyły się nie tylko końmi, ale również gromadą innych zwierząt. Każdego gościa wita sfora radośnie podskakujących i merdających ogonami psów, a we wszystkich niemal pomieszczeniach domu można spotkać koty, które wylegują się na sofach i blatach, zaś stołują na… kaflowym kuchennym piecu. Nie mają tylko wstępu do piwnicy, gdzie Dorota Hojda stworzyła skromną pracownię, w której w wolnych chwilach oddaje się drugiej swojej pasji – malowaniu. – Już jako dziecko uwielbiałam to robić. Rodzice doceniali mój talent i zachęcali mnie, abym go rozwijała, ale nie do tego stopnia, by popierali moje pomysły o nauce w liceum plastycznym czy studiowaniu architektury. Zgodnie z ich filozofią, w życiu trzeba mieć porządny zawód, natomiast sztukę można traktować wyłącznie jako hobby. Dałam się im namówić na Akademię Ekonomiczną, choć z nastawieniem, że nie będę się przykładała do nauki i może odpadnę po pierwszym roku… Ale studia nie były tak nudne, jak się obawiałam i bez problemu je ukończyłam – wspomina ze śmiechem Dorota Hojda.

W jej twórczości dominują wizerunki kotów, psów i koni, lecz ostatnio coraz częściej próbuje portretować ludzi. – Oddanie wyrazu twarzy człowieka zawsze przychodziło mi z trudnością, więc jest to dla mnie duże wyzwanie – wyznaje. Zazwyczaj maluje akwarelami i rysuje pastelami, ale czasem próbuje też innych technik. Kiedyś zamarzyło jej się, by ozdobić ścianę w salonie swym ulubionym obrazem Vincenta van Gogha – „Taras kawiarni w nocy”. Oczywiście reprodukcją, a nie oryginałem, który znajduje się w holenderskim Kröller-Müller Museum. – Gdy jej szukałam, doszłam do wniosku, że przecież mogę sobie kupić farby olejne i machnąć to sama, co też uczyniłam – śmieje się artystka.

NA POMOC MERKUREMU

W ubiegłym roku malarka z Kossowej Grażyna Obersztyn zaprosiła Dorotę Hojdę do powstającego wówczas stowarzyszenia Artyści spod Draboża. – Tworzą je niesamowici ludzie. Dzięki nim przeżyłam bardzo wzruszające chwile. Kiedy pani Grażynka dowiedziała się, że mój koń Merkury poważnie zachorował i muszę zebrać wysoką kwotę na jego leczenie, zorganizowała zbiórkę pieniędzy. Złożyli się wszyscy członkowie stowarzyszenia, dyrektor Centrum Kultury i Promocji w Brzeźnicy i inni, do których artyści zaapelowali o pomoc – opowiada Dorota Hojda.

Wieczorem w wigilię Bożego Narodzenia Merkury dostał ciężkiego ataku kolki, który mógł doprowadzić do śmierci zwierzęcia. Choć nie było gwarancji, że uda się go ocalić, Dorota Hojda bez wahania zdecydowała się zawieźć konia w świąteczną noc na operację do specjalistycznej kliniki za Wrocławiem. Po zabiegu usunięcia prawie dziesięciu metrów jelita, życie Merkurego długo jeszcze wisiało na włosku. – Od Bożego Narodzenia aż do połowy lutego cały czas się bałam, że jednak trzeba go będzie uśpić, bo łapał jedną infekcję za drugą. To był tak trudny przypadek, że lekarze nawet nie mieli go z kim w Polsce konsultować. Szukali pomocy w Stanach Zjednoczonych. Ale wola przetrwania Merkurego okazała się tak silna, że z tego wyszedł. Pani doktor, która się nim opiekowała, jest tym bardzo zaskoczona. Sama nie wie, dlaczego przeżył, skoro nie powinien… – mówi Dorota Hojda.

Jeszcze nie udało jej się w całości pokryć kosztów leczenia i pobytu konia w klinice, które wyniosły w sumie 25 tys. zł. Aby to zrobić, zamierza sprzedać te swoje prace, których dotąd nie rozdała znajomym. Zatrzyma dla siebie tylko autoportret z Merkurym. Ten jeden obraz ma dla niej ogromną wartość sentymentalną. Z innymi rozstanie się bez żalu. Choć więc Grażyna Obersztyn chciałaby zorganizować indywidualną wystawę prac każdego artysty ze stowarzyszenia, Dorota Hojda nie będzie miała co pokazać. Ale w najmniejszym stopniu się tym nie przejmuje. – Życie Merkurego jest dla mnie o wiele ważniejsze – podkreśla.   

google_news