Bielsko-Biała Cieszyn Kultura i rozrywka

O chłopcu cudownie uratowanym…

Babcia z wnukami. Po lewej Wiesław * Fot. z arch. rodzinnego

Jego rodzice poznali się w Cieszynie. Skończyła się straszliwa wojna. Ojciec chłopca, Józef, wrócił z niewoli niemieckiej, przywiózł do domu metalową łyżkę z zakładów Kruppa. Pochodził z małej wioski w podkrakowskiej Sierszy, gdzie urodził się 4 grudnia 1916 roku, jako syn Stanisława Radwańskiego i Wiktorii z domu Krupa. Chłopcu nadano imię Wiesław. Oto dość niezwykła historia życia tej rodziny i jego samego…

Rodzina ze strony ojca tego dziecka żyła w bardzo skromnych warunkach. Kiedy nastał kryzys i zamykano kopalnie, ojciec Józefa zabrał dwoje dzieci, syna i córkę, i wyjechał za chlebem do Francji. Józef pozostał z chorą na serce matką i opiekował się domem. W marcu 1938 roku powołano go do odbycia służby wojskowej. W trakcie jej pełnienia ukończył szkołę podoficerską, został kapralem. Po rozpoczęciu II wojny światowej stacjonował w koszarach 12. Pułku Piechoty w Wadowicach. Jednostka ewakuowała się na początku września, a Józef znalazł się w batalionie zapasowym, który skierowano w okolice Krakowa i Tarnowa. Po ataku wojsk niemieckich z czołgami, obrona szybko się załamała i 17 września cały oddział dostał się do niewoli. Żołnierze trafili do obozu jenieckiego pod namiotami w okolicach Wrocławia, a później do Żagania. Stamtąd Józef razem z innymi internowanymi w roku 1940 został wywieziony w głąb Niemiec. W lipcu 1943 roku trafił do lagru w Cieszynie i dostał nakaz przymusowych robót w okolicznych majątkach. W czasie wojny zmarła mu matka.

Po zakończeniu wojny, zaraz w połowie maja 1945 r., Józef rozpoczął pracę w Wydziale Spraw Wojskowych Starostwa Powiatowego w Cieszynie. Później został zatrudniony w Powiatowym Biurze Ewidencji Ludności i Dowodów Osobistych. W międzyczasie poznał Martę Pszczółkę z rodziny prowadzącej dobrze prosperujące gospodarstwo w Puńcowie. Po ślubie w latach 50. małżonkowie zamieszkali w centrum Cieszyna, na drugim piętrze kamienicy przy ulicy Głębokiej 54. Na skutek tragicznych zdarzeń w rodzinie teściów (ojciec żony, Andrzej Pszczółka zmarł nagle w wieku 60 lat, a szwagier w wieku 34 lat), Józef był zmuszony czasowo zwolnić się z pracy zawodowej, by zająć się gospodarstwem w Puńcowie i pomagać teściowej Marii Pszczółce.

Marta, mama chłopca, pochodziła z szanowanej ziemiańskiej rodziny. Jej ojciec był cenionym majstrem i rzemieślnikiem w czeskiej hucie w Trzyńcu. Miał dobrze płatną pracę. Jego pasją był sad i gospodarstwo rolne na wysokim poziomie, które zajmowały 5 hektarów. Andrzej Pszczółka, ojciec Marty i dziadek chłopca, posadził bardzo szlachetne odmiany jabłek i innych owoców. Współpracował z uczelnią rolniczą z Poznania. Podejmował profesorów i innych specjalistów, którzy poszukiwali nowych odmian i gatunków owoców. Na ścianach przechowalni owoców wisiało wiele dyplomów i listów uznaniowych z międzynarodowych wystaw i targów płodów rolnych. Oprócz rodzinnego dworku, na zabudowę gospodarską składały się dwa garaże z samochodem osobowym i ciężarowym, pomieszczenie na rozmaite sprzęty rolnicze oraz pomieszczenie na kolasę i sanie. Dziadek chłopaka wybudował też suszarnię do produkcji tzw. pieczek, czyli suszonych, pokrojonych drobno jabłek. Obok suszarni stał warsztat, a cały plac był wybetonowany i utrzymany w nienagannej czystości. Trzeba jeszcze wspomnieć o stajni dla dwóch koni, dorodnych i mocnych. Kiedy nastawała głęboka zima, a pokrywa śnieżna sięgała nieraz metra, wtedy para tych koni była szczególnie potrzebna. Dziadkowie chłopca byli przezorni. Były takie zimy, że opuszczenie gospodarstwa stawało się wręcz niemożliwe. Babcia zatem robiła solidne zakupy i zapasy te starczały do samej wiosny.

Pieczki suszone z jabłek oraz same jabłka, grusze, suszone śliwki (węgierki, mirabelki), były rarytasem na cieszyńskim targu. Z Puńcowa wyjeżdżało się bardzo wcześnie rano, kiedy jeszcze było ciemno. Wóz-platforma i dziesiątki skrzynek z owocami, układanymi nieraz piętrowo, zmierzały do Cieszyna. Ponad godzinę zajmowało pokonanie 5-kilometrowej odległości ze wsi do miasta. Na targu babcia miała już swoje miejsce i stałych klientów. Do takich należał szpital cieszyński, który z tego sadu był zaopatrywany w owoce i inne płody rolne. Cieszyński plac na Starym Targu, nieopodal rynku i ratusza, był co środę mocno oblegany. Gospodynie domowe cieszyńskich elit czekały już na panią Pszczółkową, a ona spod lady wyjmowała czerwone masło. Nieraz była na targu konsternacja, kiedy któraś z kobiet pierwszy raz widziała taką kolorową osełkę. A babcia Maria do świeżego masła dodawała po prostu soku z marchwi.

Babcia ukończyła szkołę średnią gospodarczą i znała dobrze język niemiecki, co było bezcenne w czasie okrutnej zawieruchy wojennej. Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa, dziadkowie chłopca musieli podjąć bardzo trudną decyzję życiową. Władze okupacyjne osaczyły polskie wioski i miasta i rozpoczął się czas germanizacji. Mieli dwoje dorosłych dzieci, syna Henryka, który z ojcem Andrzejem zajmował się gospodarstwem, oraz córkę Martę, piękną blondynkę o niebieskich oczach. Puńców pod niemiecką administracją nie był dotknięty działaniami wojennymi. Nie było szkód materialnych, ale duchowe szkody były bardzo bolesne i dokuczliwe przez lata. Dziadkowie chłopaka od władz niemieckich otrzymali propozycję nie do odrzucenia. Mieli podpisać Volkslistę, czyli niemiecką listę narodowościową. Tutaj postawa babci Marii była jednoznaczna, a dziadek Andrzej ją zaakceptował. W czasie wizyty okupanta niemieckiego w ich gospodarstwie, dziadkowie spotkali się z życzliwością i uznaniem dla pracy, jaką włożyli w gospodarstwo. Okupant był pewny, że dziadkowie nie będą stawiać oporu i nie sprzeciwią się, tym bardziej że babcia rozmawiała biegle z niemieckim oficerem. Nie mógł on zrozumieć, że protestuje i nie chce złożyć podpisu. Wtedy oficer powiedział: „Ty pozostaniesz, a oni zostaną deportowani do pracy przymusowej”. Babcia sprzeciwiła się tej decyzji i powiedziała, że jej miejsce jest u boku męża i dzieci. Po kilku dniach wczesnym rankiem, rodzinę obudziło głośne walenie kolbami karabinów do drzwi domu. Mieli kilkanaście minut na spakowanie się. Załadowani na ciężarówkę Pszczółkowie zostali wywiezieni do Milicza na Dolny Śląsk. Tu dziadkowie przeżyli okres wojny, pracując przymusowo dla Niemców. Ich gospodarstwo w Puńcowie przejął Rumun, który mieszkał tam do końca wojny. Kiedy dziadkowie szczęśliwie wrócili do domu, powitały ich gołe ściany i puste pomieszczenia, ale ważniejsze było, to że wrócili cali i zdrowi.

Nastał okres powojenny, w którym trzeba było ciężko pracować na tzw. kontyngenty (przymusowe dostawy płodów rolnych i żywca). Gospodarstwo było poddawane niezapowiedzianym kontrolom, rewizjom, w przypadku jakichś opóźnień czy niewywiązania się z dostawy. Była wielka presja psychiczna i moralna. Po latach okupacji niemieckiej, nastąpił kolejny okres represji i prześladowań. Niektórzy załamywali się i upadali. Dziadek Andrzej za późno został przewieziony do szpitala w Cieszynie i zmarł na zapalenie wyrostka robaczkowego. W międzyczasie zmarł też tragicznie jego syn, Henryk. Dzielna wdowa, babcia Maria stawiała czoła piętrzącym się obowiązkom. Wydała córkę Marta za mąż, za Józefa.I tak wracamy do okresu, kiedy to rodzice owego chłopca otrzymali mieszkanie kwaterunkowe w centrum Cieszyna. Okna mieszkania wychodziły na podwórze. Z okien kuchni i pokoju rozciągał się widok na ulicę Stromą. Tak zresztą jest do dzisiaj. Dla dwuletniego Wiesława najciekawszym obiektem była położona nieopodal linia kolejowa i poruszające się po szynach dymiące lokomotywy z wagonami. Chłopiec miał o rok młodszą siostrę Aleksandrę. Ta nie była tak ruchliwa jak brat. Z powodu tej ruchliwości, był dla mamy dużym problemem. W pewien czerwcowy poranek mama krzątała się po kuchni, robiła porządki, gotowała obiad, opiekowała się córką. Syn bardzo lubił podziwiać dymiące parowozy i dlatego często był sadzany blisko okna. Tego dnia, 22 czerwca 1949 roku, wydarzyło się coś dramatycznego. Chłopak jakimś sposobem dostał się na okno, wyparł cienką szybę i wypadł z wysokości drugiego piętra na podwórze. O dziwo przeżył ten upadek. W cieszyńskim szpitalu spędził sześć dni, a lekarz na karcie wypisowej odnotował: „Upadek z wysokości, powierzchowne otarcie naskórka twarzy”.

Rodzice dziecka niechętnie wracali do tej sprawy. Raczej się o tym w domu nie rozmawiało. Kiedy Wiesław podrósł, natrafił pośród rodzinnych pamiątek na ów szpitalny wypis. Ktoś w rodzinie powiedział mu, że wypadł z okna i upadek ten cudownie przeżył. Młody człowiek po maturze kształcił się w Krakowie, gdzie zdobył specjalność fototopografa, czyli fachowca zajmującego się opracowywaniem map na podstawie zdjęć lotniczych. Młodzieniec był w wieku poborowym i dostał powołanie do jednostki wojskowej w Sulechowie (zielonogórskie). Jako geodeta i topograf był w plutonie dowodzenia w artylerii rakietowej. Zajmował się fotografią i publikował zdjęcia w czasopismach wojskowych i cywilnych. Po odbyciu służby wojskowej, podjął pracę w Urzędzie Miejskim w Cieszynie. Po jakimś czasie silniejsze okazało się jednak… Boże powołanie. W kościele ewangelickim, a było to jesienią 1977 roku, został uroczyście wprowadzony w urząd ewangelisty.

Nasz bohater to Wiesław Radwański, mieszkaniec Wisły, miłośnik ziemi cieszyńskiej, znawca i popularyzator tematyki żydowskiej, przyjaciel śp. prof. Richarda Pipesa – honorowego obywatela miasta Cieszyna. – Uznałem, że to Boża ręka uratowała mnie przed niechybną śmiercią, kiedy wypadłem z okna kamienicy. Jestem winien Panu moje dozgonne oddanie – mówi Wiesław, puentując tę niezwykłą rodzinną opowieść.

google_news