Wydarzenia Bielsko-Biała

Kasia Pietrzko już nie przeprasza za to, że… jest. Dwie nowe płyty, trasa z Chyrą i doktorat o Prokofiewie

Kasia Pietrzko podczas koncertu w Cavatina Hall. Fot. DOROTA KOPERSKA PHOTOGRAPHY

Przeszła daleką drogę, by dokonać wewnętrznej przemiany. Tłamszona na początku kariery, zmagająca się z serią kryzysów, w końcu zaakceptowała swoją – jak mówi – nadwrażliwość. I tak samo piękną, jak delikatną duszą dzieli się, przelewając ją na muzykę, która wręcz pochłania słuchaczy. Dziś wierzy w siebie, kocha i pracuje w szalonym tempie. Możemy wypatrywać jej dwóch nowych płyt i trasy koncertowej z jej triem, Andrzejem Chyrą i Maciejem Kądzielą, a przed nią jeszcze doktorat poświęcony Prokofiewowi. Pianistka Kasia Pietrzko w rozmowie z „beskidzką24” opowiada o tym, jak jej życie – niczym słynny nokturn c-moll Chopina – jest walką światłości z ciemnością.

Byłem, tak samo jak słuchacze Filharmonii Narodowej, do głębi poruszony koncertem, podczas którego premierowo zaprezentowałaś projekt „Listy Norwida”. I tak jak twoi fani z Bielska-Białej byłem zachwycony, że miejscem drugiego koncertu było właśnie twoje rodzinne miasto.

Kasia Pietrzko: Zawsze z przyjemnością wracam do Bielska-Białej, gdzie czuję szczególne wsparcie publiczności, i to od samego początku mojej kariery. Dziękuję jej za ciepłe przyjęcie. Gra w Cavatina Hall była dla mnie wielką satysfakcją.

Co więcej, w studiu Cavatiny nagraliśmy też płytę tego projektu. Jest tam dobry fortepian Steinway’a. Nagrania trwały trzy dni. Ostatniego dołączył do nas Andrzej Chyra, który recytuje wiersze Cypriana Kamila Norwida. W projekcie, oprócz członków mojego tria, któremu jestem wierna od pięciu lat – kontrabasisty Andrzeja Święsa i perkusisty Piotra Budniaka, uczestniczy saksofonista Maciej Kądziela, którego poznałam podczas projektu Jazz Forum Talents w Kansas City. Na przełomie lata i jesieni tego roku powinna się już ukazać płyta zatytułowana po prostu „Norwid”. W tym roku zagramy jeszcze kilkanaście koncertów tego projektu. Plany dotyczą Polski, ale może uda się pokazać „Norwida” też za granicą.

Połączenie twojej muzyki i wrażliwości z emocjonalną poezją Norwida, którą z pasją recytuje sam Andrzej Chyra, jest tak samo zaskakujące, jak poruszające. Jak wyglądała droga do realizacji tak nietuzinkowego przedsięwzięcia?

Tak jak wiele rzeczy w moim życiu, wszystko zaczęło się w Bielsku-Białej. Po koncercie w rodzinnym mieście zagadnęła mnie Urszula Nykiel, pytając o wizytówkę i płytę. Wspomniała, że jej przyjaciel realizuje festiwal „Chopin i jego Europa” i że może uda się nawiązać współpracę. Takich rozmów w tej branży prowadzi się wiele, więc nawet nie podejrzewałam, że przerodzi się to w tak piękny projekt.

Jednak za jakiś czas zadzwonił do mnie Stanisław Leszczyński, pomysłodawca i dyrektor tego międzynarodowego, prestiżowego festiwalu. Rozmawialiśmy o Tomaszu Stańko, który był dla mnie tak ważny i który jest patronem Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej, a potem zapytał, czy możemy zagrać na jego festiwalu. Początkowo myśleliśmy o Moniuszce, ale szybko zapaliliśmy się do projektu inspirowanego twórczością Norwida. Następnie pojawił się pomysł recytacji wierszy przez aktora, a po chwili padło nazwisko Andrzeja Chyry.

Patrząc na was na scenie widać, że się rozumiecie, lubicie i cenicie nawzajem. A chyba nie było łatwo połączyć tak różne dziedziny sztuki?

Bardzo zaintrygowała mnie ta współpraca, bo moje dotychczasowa styczność z aktorami była dość różna… Ale! Po pierwszych spotkaniach bardzo się polubiliśmy i sobie ufamy, a to bardzo ważne. Wszyscy się dobrze zgraliśmy i owocnie się nam współpracuje. To artysta kompletny, co przełożyło się na ostateczny efekt.

Szalenie ważna była też współpraca z Maciejem Kądzielą. Razem podołaliście ambitnemu zadaniu.

Dzieła Norwida są trudne, nieoczywiste, często sarkastyczne, ale zawsze przykuwające uwagę. Wiersze wybierałam razem z Maćkiem. I razem pisaliśmy do nich muzykę. Maciej jest wspaniałym instrumentalistą i kompozytorem. Postanowiliśmy podzielić się zadaniami i początkowo muzykę pisaliśmy osobno. Na trzy tygodnie przed festiwalem „Chopin i jego Europa” trzeba to było złożyć. Okazało się, że stylistycznie spasowało to idealnie. Do tego stopnia, jakby muzykę tworzyła jedna osoba. To było absolutnie ujmujące, gdy nagle odkrywaliśmy, jak te klocki do siebie pasują i jak pięknie brzmiał w tym saksofon Maćka. Najwyraźniej mamy podobną wrażliwość, a przy tym oboje jesteśmy wymagający muzycznie i chcemy się dzielić naszą muzyką.

Każde wyzwanie wzbudza we mnie niepewność. Ale, paradoksalnie, im większe odnoszę wrażenie, że mogę nie podołać, tym bardziej jestem zmotywowana do pracy, która na początku zaczyna się w głowie. Kluczowe jest to, by muzyka była prawdziwa i trafiła do ludzi. Jestem dumna z tego projektu i tego, jak potoczyła się współpraca wszystkich, którzy się zaangażowali.

Powoli takie wyzwania stają się twoją codziennością. Przecież dopiero co, podczas ostatniej Jazzowej Jesieni, w Bielskim Centrum Kultury premierę miał twój inny wielki projekt „Anxious Beauty”, gdzie dyrygowałaś dużym jazzowym składem i chórem.

Tak, zeszły rok był bardzo bogaty w nowe projekty. Wychowałam się na Jazzowej Jesieni i gdy Ania Stańko zaproponowała mi stworzenie czegoś dużego, dając wolną rękę, byłam zachwycona, ale też czułam wielką odpowiedzialność. Nie lubię robić niczego na pół gwizdka, a chciałam pokazać szersze i bogatsze spektrum mojej muzyki. Był to bardzo trudny projekt, bo gdzie trio, a gdzie zgranie na scenie aż szesnastoosobowego składu… Musiałam to przygotować aranżacyjnie i kompozycyjnie na bardzo nietypowy skład oraz – dyrygując – grać na fortepianie. Zajęłam się też całą logistyką i organizacją, nie miałam menadżera do pomocy. Choć technicznie było parę błędów, to reakcja publiczności była niesamowita. Byłam tak „oszołomiona” ilością rzeczy, które się wtedy wydarzyły, że dopiero po tygodniu doszło do mnie, że już jest po koncercie. Na pewno jeszcze wrócę do tego projektu, bo praca właśnie z takimi artystami, z którymi stałam na scenie, to największe spełnienie.

Przed tobą już kolejne artystyczne i – nie tylko – wyzwania.

Obecnie piszę materiał na kolejną płytę Kasia Pietrzko Trio. Będzie to już trzeci album po debiutanckim „Forthright stories” i „Ephemeral pleasures”. Wydamy go w przyszłym roku. Myślę, że to będzie jeszcze bardziej zdecydowana i dynamiczna muzyka. Czuję, że rozkwitam twórczo.

A zaraz po nagraniu tej płyty muszę wziąć się za doktorat i zamknąć ten etap w moim życiu. Wrócę do korzeni, czyli do klasyki. Będę pisać doktorat o twórczości Prokofiewa.

Byłem zaskoczony, gdy pierwszy raz usłyszałem, że sama dla siebie jesteś menadżerem.

W przypadku projektu „Norwid” mogę liczyć na wspaniałą Kingę Janowską. Ona wzięła na siebie rolę menadżerki, która pozwoli nam na dalszy rozwój.

Jednak od początku kariery sama zajmowałam się pracą menadżera. Choć pod wieloma względami te obowiązki są jak kula u nogi i czasem zajmują więcej czasu i bardziej zaprzątają głowę, niż sama gra na instrumencie. Z drugiej strony, mówimy o bardzo trudnej branży, pełnej pułapek, gdzie wykorzystuje się artystów. To, że wszystkim od początku zajmowałam się sama, dobrze zaprocentowało. Wiem już, jak poruszać się w tym świecie.

Robię jednak wszystko, by to tworzenie i granie było priorytetem, by być przede wszystkim w tym systematyczną. Samego siebie trudno promować. Nie jest łatwo dzwonić i mówić o sobie jako o produkcie. Przekonywać, że jest się wartym tego, aby zapłacić mi za koncert. I mając świadomość, że to może nie zostać dobrze odebrane… Miałam okresy, gdy zmagałam się z kryzysem wewnętrznym, a wtedy jeszcze trudniej o to, by wierzyć w siebie i jeszcze siebie promować, opowiadać o swoich zaletach. Bardzo długo dochodziłam do etapu, że ufam sama sobie i nie muszę przepraszać za to, że jestem.

Gdzie było źródło tego braku wiary we własny talent, możliwości i wybory?

Na początku było mi bardzo ciężko. Gdy zaczynałam grać jazz, byłam strasznie zablokowana emocjonalnie. Trafiłam na paru ludzi, którzy nie popierali tej drogi, słyszałam, że nie nadaję się na pianistkę jazzową. Nie byłam na to odporna. W moim przypadku takie ataki działają demotywująco i zabijają moją wrażliwość. Doświadczona w taki sposób, dziś sama staram się dbać o komfort muzyków, z którymi współpracuję. Tak samo jako o komfort moich studentów i uczniów. Jeśli komuś zależy to staram się pomóc jak mogę. Satysfakcja z prowadzenia zdolnych młodych ludzi jest ogromna.

Kiedy poczułaś, że może być lepiej, że zaczynasz sama siebie doceniać?

To było magiczne półtorej godziny. Na festiwalu w Bielsku-Białej spotkałam się z pianistą Aaronem Parksem. Wyszłam odurzona pięknem jego muzyki, jego aurą, sposobem bycia, niezachwianym spokojem. Doznałam czegoś nowego. Zainspirowało mnie to, choć wiedziałam, że nie będę taka jak on. Aaron to oaza spokoju, a ja to taka niespokojna dusza. Ten kontakt zmotywował mnie do tego, by powiedzieć sobie, że jestem zdolna, że coś w sobie mam. Stąd moje studia jazzowe, choć wcześniej myślałam o dyrygenturze. Początki jednak nie były łatwe. Nie szło mi dobrze, nie mogłam się rozluźnić przy instrumencie. Ciągle zmagałam się z wewnętrznymi problemami…

W końcu, pięć lat temu, przyszła debiutancka płyta. Wierzyłaś, że będzie takim przełomem?

To był okres, gdy miałam inne podejście do nowych wyzwań. Niczego nie oczekiwałam, ale chciałam nagrać płytę, do czego wiele osób mnie motywowało. Postanowiłam spróbować. Moment, gdy uświadomiłam sobie, że obrałam właściwą drogę, przypadł na pierwsze reakcje po płytowym debiucie. Byłam schorowana, nie wierzyłam w siebie, a nagle doznałam szoku otrzymując pierwsze nagrody, czytając pochlebne recenzje, przyjmując zaproszenia na zagraniczne koncerty. Poczułam, że to, co robię, ma sens, że znalazłam swoje miejsce w muzyce. Że to, iż nie gram „typowego” jazzu, bo wielki wpływ na mnie miała klasyka, odróżnia mnie od innych, jest jakąś wartością, którą warto pielęgnować. Od tego momentu minęło pięć lat i myślę, że emocjonalnie pokonałam bardzo wyboistą drogę, by móc siebie docenić.

Co jest dzisiaj twoją tarczą przed tym, co cię ogranicza lub nawet niszczy?

Nie chce mi się wierzyć, że ludzie mogą być z natury źli. Postępują źle, bo często kryją się za tym kompleksy i frustracje, brak spełnienia, pomysłu na siebie. Dziś wiem, że szkoda czasu na takie destrukcyjne relacje. Trzeba się odwrócić i iść swoją drogą.

Teraz jestem o wiele bardziej wyciszona, jestem sobą. Potrafię już dać ujście moim wewnętrznym potrzebom. Miłość do drugiego człowieka sprawia, że zaczynamy akceptować siebie. Wiem, że czasem bywam postrzegana jako taka harda baba za fortepianem, ale nie przeszkadza mi już to, że w rzeczywistości jestem delikatną osobą.

Zawsze mówiłaś, że to muzyka jest największą miłością twojego życia.

I to się nigdy nie zmieni. Muzyka jest nadzieją na lepsze jutro. Pozwala mi się spełniać i dawać ujście emocjom. Gdy gram, to wszystko inne znika. Dziękuję Bogu za taki piękny dar i za to, że mogę się tym dzielić.

Dzisiaj wychodzę na scenę nie z myślą „przepraszam, że jestem”, tylko z myślą „dziękuję, że jesteście”. Wiem, że warto było nad sobą pracować, zacisnąć zęby. Warto było tworzyć i iść swoją drogą, bo dziś mogę dać coś od siebie innym, wnieść coś w ich życie. Otaczają mnie wspaniali ludzie, którzy są razem ze mną zawsze i mogę im bezgranicznie ufać.

Dziękuję za rozmowę.

Kasia Pietrzko – urodzona w Bielsku-Białej pianistka, kompozytorka, aranżerka, pedagog. Jest absolwentką Państwowej Szkoły Muzycznej w Bielsku-Białej oraz Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie studiowała fortepian jazzowy. Obecnie jest doktorantką na tej uczelni. Po jej debiutanckiej płycie „Forthright stories”, nagrodzonej m.in. „Mateuszem” Trójki, Grand Prix Jazz Melomani oraz nominacją do Fryderyka, artystka rozpoczęła działalność koncertową na prestiżowych scenach muzycznych i festiwalach na świecie.

Zdjęcia:
DOROTA KOPERSKA PHOTOGRAPHY

google_news
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
dżordż
dżordż
1 rok temu

A ten pyszny blondyn nie wie, że to o nim…

liberte
liberte
1 rok temu

To jest to.Więcej takich optymistycznych wiadomości.Nie na darmo Bielsko-Biała jazzem stoi.