Sport Sucha Beskidzka Wadowice

Przebiegł już ponad 180 tysięcy kilometrów! Stworzony do maratonów – ZDJĘCIA

Fot. Wojciech Ciomborowski

Od początku swojej kariery przebiegł pond 180 tys. km!, czyli niemal pięć razy okrążył kulę ziemską, kończąc 124 maratony! I choć to osiągnięcie, jak i liczne sukcesy 54-letniego dziś grzechyńskiego długodystansowca Janusza Sarnickiego robią wrażenie, to jeszcze trudniej byłoby w nie uwierzyć gdy był… dzieckiem. To tylko pokazuje, że nigdy nie wolno się poddawać.

– W dzieciństwie przeszedłem zapalenie płuc, które mocno odbiło się na moim zdrowiu. Dopadła mnie astma i to z bardzo silnymi napadami duszności. Lekarze postawili na mnie „krzyżyk”. Na szczęście inni orzekli, że tylko ruch i solidny wysiłek będzie zbawienny i pozwoli mi wrócić do zdrowia – wspomina grzechynianin, którego lekarstwem na astmę okazał się futbol. Przez dwa lata występował w młodzikach miejscowego Gromu, ale kariery futbolisty nie zrobił bo jak widać ta nie była mu pisana. – W Technikum Budowlanym w Krakowie pułkownik i zarazem nauczyciel przysposobienia obronnego zaproponował nam udział w zawodach „Sprawny jak żołnierz”. Składały się z testu wiedzy, rzutu granatem i biegu na kilometr. Na ten bieg przyszli trenerzy z klubów sportowych, szukając talentów – opowiada maratończyk, na którym poznał się Henryk Szordykowski, pięciokrotny mistrz Europy w biegu na 1500 metrów. Zaproponował młodemu grzechynianinowi występy w barwach krakowskiego Wawelu. – No i tak się zaczęło – mówi.

FRYCOWE MUSIAŁ ZAPŁACIĆ

W wieku juniorskim Janusz Sarnicki startował w biegach na 800 i 1500 metrów, ale bieganie na bieżni mu nie wychodziło. Za to został mistrzem okręgu w biegu na 5 km. To był znak. – Im dystans był dłuższy, tym czułem się lepiej. Gdy przeszedłem do trener Henryka Polaka zacząłem się szykować do biegów na 10 km i docelowo do maratonów. Do dziś przebiegłem ich już 124 – mówi, choć przyznaje, że debiut (29 maja 1985 roku) okazał się wielkim niewypałem. Wystartował w Maratonie Pokoju w Warszawie, zajmując w nim 196 miejsce z czasem 3:04:20. – Poparzyłem się bo narzuciłem za ostre tempo. Na 30 km miałem już ciemno przed oczami. Byłem zniechęcony, ale dobiegłem – wspomina debiut. Dodaje, że jadąc na zawody (na nieistniejący już stadion X-lecia) poznał w tramwaju doświadczonego już maratończyka Stanisława Osińskiego, który zaczął wypytywać świeżaka o plan na bieg. – Powiedziałem, że chcę pobiec na 2 godziny i 40 minut. Zaproponował, że pobiegniemy razem, ale na 5 km głowa wzięła górę. Do 20 km szło dobrze. Na 30 mnie dogonił i doradził bym zwolnił, a po biegu dodawał otuchy – opowiada 54-latek, który wziął sobie rady do serca. Rok później na trasie Maratonu Wrocławskiego uzyskał czas o 26 minut lepszy niż w stolicy (2:38:02), a w październiku w Budapeszcie urwał kolejne… 10 minut! – Cały czas się rozwijałem. Skończyłem szkołę. Proponowano mi służbę zawodową (Wawel to klub wojskowy – przyp.), ale wróciłem do Suchej i pracowałem w sklepie. Gdybym przyjął ofertę dziś byłbym już emerytem – mówi.

Janusz Sarnicki całym tygodniami pracował w sklepie, a w weekendy jako wolny strzelec jeździł za zawody, poświęcając swój wolny czas i niekiedy niemałe środki. To były bowiem inne czasy. Zawodnicy sami musieli sobie zapewnić możliwość wystartowania. Grzechynianin ścigał się głównie w biegach na 10 km i półmaratonach. Podczas jednych zawodów został wypatrzony przez trenerów Ekspresu Katowice. Jego trenerem zostaje Paweł Lorens, ale to kierownik klubu Wacław Piątkowski stwarza zawodnikom warunki do realizowania swojej pasji i wykorzystywania talentu. – To był okres wielu dobrych startów indywidualnych – wspomina. Dwukrotnie (w 1997 roku w Almerin i rok później w Lizbonie) sięgnął też z kolegami po trzecie miejsce w drużynowym Pucharze Europy w półmaratonie. Kilkukrotnie próbował swoich sił w Międzynarodowym Biegu Ulicznym po Ziemi Makowskiej, ale nigdy go nie wygrał. Najlepszym wynikiem było trzecie miejsce. – W tamtych latach w Makowie biegali mistrzowie Polski. To był niekiedy najmocniej obsadzony bieg w kraju – mówi obecny reprezentant MOK Mszana Dolna bo to z tym klubem związał się po tym jak katowickie kluby w jakich biegał kolejno upadały. Dodaje, że w Makowie rywalizowali tak uznani średnio i długodystansowcy dystansowcy jak Wołodia Łotow (Białoruś) – 4 zawodnik IO w Moskwie w 1980 roku, Leszek Bebło (wówczas szósty na światowych listach maratończyków), czy medaliści MP: Leszek Kasprzyk, Józef Łazanecki, Mirosław Gołębiewski, Paweł Lorens, Grzegorz Głogosz, Marek Sukiennik.

RUSZYŁ W ŚWIAT

Gdy Janusz Sarnicki święcił swoje największe triumfy realia finansowe były w naszym kraju zupełnie inne. Wiedział, że tylko udział w międzynarodowych, zagranicznych imprezach pozwoli mu z osiąganych sukcesów nie tylko czerpać satysfakcję, ale i profity. – Miałem dwóch menadżerów, którzy organizowali mi starty na świecie. Paliwo było wtedy bardzo drogie, a na zawody był niekiedy kawał drogi. Oni za wszystko płacili. Dawali komfort – wspomina zwycięzca 20 maratonów. Wspomina, że zrobił sobie ranking 100 najlepszych występów (a zatem odrzucił jedynie 24 starty) i wyszło z niego, że uzyskał w nich średnią 2:28:23, a w przypadku 50 najszybszych to 2:23:23 – Takiej średniej nie ma nikt w Polsce – zauważa. Podkreśla przy tym, że co prawda najlepiej biega się w chłodzie, ale jemu zupełnie nie przeszkadzają upały. Nie osiąga może wówczas rekordowych wyników, ale radzi sobie w nich dużo lepiej niż nawet będący specjalistami od maratonów Afrykańczycy. Mówiąc o rekordach grzechynianin wylicza jeszcze średnią 2:21:14 dla najszybszych 20 swoich biegów, 2:20:08 dla dziesięciu, a rekord życiowy to 2:18:38 ustanowiony w 1996 roku w Warszawie. Trzy lata później z czasem 2:25:28 wygrał maraton w niemieckim Rodenbach, ale meta nie była… końcem zmagań bo chętnie mogli rywalizować jeszcze w biegu na 50 km. I tę konkurencję wygrał, ustanawiając rekord Niemiec i Polski na tym dystansie (2:53:05). Do dziś pamięta też maraton jaki pokonał w 1992 roku w Lipsku, gdyż sięgnął wówczas po swoją pierwszą wygraną na dystansie 42 kilometrów 195 metrów. W nagrodę miał otrzymać nowiutkiego peugeota, ale jego ściągnięcie do Polski było nieopłacalne. – Dyrektor salonu zgodził się wziąć auto i wypłacił mi jego równowartość. Nie ma co ukrywać, to była ogromna kwota. Zarabiałem miesięcznie kilkaset złotych, a otrzymałem 17,5 tys. marek – wraca myślami do tamtych dni. W pamięci utkwił mu również jeden z wielu maratonów w Aarhus. Jego głównym rywalem był w nim zawodnik z jednego z krajów Afrykańskich. Długo biegli razem, ale w pewnym momencie rywal uciekł grzechynianinowi. Ten nie stracił zimnej krwi. Wrzucił piąty bieg w odpowiednim momencie. Szybko okazało się, że konkurent przeszarżował. – Doszedłem go i widziałem w jego oczach, że ma dość. Wiedziałem, że tego biegu nie przegram – opowiada o maratonie, który ukończył z przewagą 8 sekund na rywalem. W ostatnich latach najczęściej ściga się w Stanach Zjednoczonych (raz nawet po terenie ogromnej jednostki wojskowej), do których wyjeżdża rokrocznie, choć wiek oraz obowiązki zawodowe sprawiają, że na treningi nie ma już tyle czasu. Z tego powodu rywalizuje nie tylko w maratonach (w szczytowych latach „zaliczał po 8-9 imprez rocznie), ale i na krótszych dystansach.  – W Ameryce znajduje się jedna z moich ulubionych tras jaką jest Maraton Niagara. Startuje się w Bufalo w USA i widzi się amerykańską stronę wodospadu, a meta jest w Niagara Falls w Kanadzie i można obserwować wodospad ze strony kanadyjskiej. Biegłem tam dziewięć razy. Nigdy nie udało mi się wygrać. W 2008 roku byłem trzeci, a rok później drugi – opowida. Z sentymentem wspomina także maraton w Anchorage na Alasce i to nie tylko z uwagi na zajęcie w nim drugiego miejsca, ale przede wszystkim zauroczyło go piękno otaczającej przyrody.

SKROMNY I POMOCNY

Janusz Sarnicki rodzinną Grzechynię opuszczał wiosną i wracał do niej jesienią. W tym roku z powodu pandemii koronawirusa nie dane było wylecieć mu do Stanów Zjednoczonych. Skupił się na treningach. Od 20 grudnia, bez względu na kaprysy aury, dzień w dzień robił sobie krótsze i dłuższe przebieżki. Tylko w maju przebiegł 550 km. Każdego dnia pokonuje 15-20 km po Grzechyni i okolicznych miejscowościach, a raz w tygodniu wydłuża dystans do 30 km. – Człowiek wpadł w reżim treningowy i po prostu źle się czuje gdy nie wyjdzie na trening. Wręcz czegoś mu brakuje. Systematyczność to podstawa dla początkujących. Gdy już się zacznie to potem wchodzi to w nawyk – zauważa.

Grzechyński maratończyk ochoczo dzieli się swoimi doświadczeniami. Wspomina, że chcący specjalizować się w sprintach biegają na krótszych odcinkach, ale zaliczają wiele powtórzeń. Długodystansowcy nie tylko na zawodach, ale i przygotowując się do nich pokonują dłuższe odległości, ale z różną prędkością. Trzeba osiągnąć umiejętność biegania kilometra w czasie mniejszym niż 4 minuty. – Każdy organizm ma inny pułap wytrzymałości. Pułap tętna nie może przekraczać 140 uderzeń na minutę – zauważa. Dodaje, że inny „zakres” to bieg na dystansie do 12 km przy tętnie poniżej 160 uderzeń na minutę, a trzeci to wielokrotne pokonywanie krótszych odcinków (10 x 1 km, 3 x 5 km) na pełnym „gazie”, czyli przy tętnie 180 uderzeń na minutę. Do tego trenujący muszą pokonywać podbiegi, wykonywać skipy, a zimą „ładować akumulatory”, polegające na pokonywaniu długich tras, ale w spokojnym tempie. – Moim zdaniem cała przygoda ze sportem dla początkujących biegaczy zaczyna się w szkole. Mam na myśli tzw. ogólnorozwojówce. Zajęcia powinny zaczynać się od rozgrzewki, czyli truchtu, a potem ćwiczeń rozciągających poprzez gry zespołowe. Podczas ich uprawiania kształtuje się cała sylwetka, kręgosłup, mięśnie i koordynacja ruchowa. Organizm jest przygotowywany do wysiłku i każdy może wybrać preferowaną dyscyplinę – mówi.

Bez względu na to czy wybierze się biegi długie, czy krótkie trzeba regularnie i odpowiednio się odżywiać. Dieta powinna opierać się na trzech posiłkach dziennie. Janusz Sarnicki około 7.00-8.00 je śniadanie, które jest lekkostrawne. Poleca zupę mleczną, płatki owsiane z dodatkiem suszonych owoców i małą kromką chleba z miodem lub konfiturami lub jajecznicę z dwóch jajek. Obiad powinien być obfity i dwudaniowy. Należy go zjeść około 14.00-16.00. W nocy żołądek musi odpoczywać, więc na kolację należy sięgać po sałatki, owoce, a przez cały dzień pić dużo wody.

google_news
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
nonNurmi
nonNurmi
3 lat temu

Imponujące osiągnięcia , wielki szacunek , kiedyś też biegałem u Polaka w N.Hucie, ale bez szału,b

Łukasz
Łukasz
3 lat temu

Janek klamczuszek. W Wawelu nikt ci nie proponował żołnierza zawodowego.