Wydarzenia Wadowice

Sukienka Anielki

Aniela Gołąb w dniu I Komuni Świętej. Fot. Archiwum rodziny Opyrchał.

Zamiast odświętnego stroju była pożyczona sukienka od sąsiadki, a uroczysty obiad zastąpiła kromka chleba z jęczmiennej mąki.

Wielu rodziców martwiło się, że trwająca pandemia koronawirusa uniemożliwi przystąpienie dziecka do I komunii świętej. I podobnie jak w ubiegłym roku wiele rodzin zrezygnowało z organizowania hucznej uroczystości, ograniczając się do kameralnego spotkania w gronie najbliższych.

Dla Anieli Opyrchał z Kleczy Górnej (nazwisko panieńskie Gołąb) I komunia kojarzy się z głodem i pracą ponad siły. – Do komunii św. przystąpiłam z trzeciej klasy szkoły podstawowej, 25 czerwca 1942 roku – wspomina Opyrchałowa. – Miałam jedenaście lat. Był to czwartek, uroczystość komunijna odbyła się nie tak jak to jest obecnie praktykowane w niedzielę, a w tygodniu. Ksiądz proboszcz Żelewski dopuścił z mojej klasy tylko dwie dziewczyny i paru chłopaków z siódmej klasy. Powiadomił nas o tym dzień wcześniej. W następnym dniu była spowiedź i pierwsza w życiu komunia święta. Na uroczystość w kościele założyłam suknię po starszej siostrze Zośce, z żółtymi falbanami. Niemal każdego dnia jak biegłam do szkoły lub kościoła, wpadałam po drodze po koleżanki do Hyrkla. Mieli córki, Jadwigę z rocznika siostry Zośki i Irenkę, rok starszą ode mnie. W tym dniu co miałam mieć komunię też do nich wstąpiłam. Hyrklowa przyglądnęła mi się uważnie i ubrała mnie w białą sukienkę, w której wcześniej do I komunii przystąpiła Irenka. Za ładnie to nie wyglądało, bo pod spodem miałam żółtą koszulkę i wszystko przebijało. Tego dnia najpierw mieliśmy lekcje w szkole, a później pani nauczycielka Zofia Chyjek zaprowadziła nas do kościoła, gdzie była spowiedź. Proboszcz odprawił mszę świętą na której pierwszy raz przystąpiliśmy do pierwszej komunii świętej. Po nabożeństwie fotograf zrobił nam zdjęcia. Z racji tego, że było to w tygodniu, nikt z rodziny nie był na uroczystości. Wróciłam do domu głodna, a w domu nie ma chleba. Mama poszła do kumoszki Kurkowej, żeby pożyczyć bochenek. Kurkowa mówi – sąsiadko weźcie cały chleb, ale nie wiem czy dacie radę jeść, bo mąka była jęczmienna, nie miałam sitka i przesiałam na przetaku. To był koniec czerwca, czas przednówka. W spichlerzu skończyły się zapasy żyta i pszenicy, bo to co było, oddało się na kontyngent Niemcom, na potrzeby wojny. Ukroiłam kromkę, ugryzłam parę razy. Chleb kłuł w buzi. Dziś mając dziewięćdziesiąt lat, czuję jak kłuł…

OKUPACJA OCZAMI DZIECKA

Opyrchałowa dobrze pamięta pracę ponad siły dziecka. – W drugiej połowie roku 1944, chodziłam wraz z siostrą do kopania okopów i pancegrabów (rowy przeciwpancerne – przyp. Beskidzka24.pl). Miałam wtenczas 13 lat. Sołtys z Kleczy Górnej Andrzej Stopa chodził i mówił, że wszyscy mają brać udział przy kopaniu okopów. Robota trwała od godziny 8.00 do godziny 17.00. Na koniec dnia dawali nam po ćwiartce chleba na którym była położna łyżka margaryny lub marmolady.

W pamięci dziewczynki utkwiły starania rodziców podczas okupacji, by wykarmić rodzinę. – Tata żeby ocalić młynek do mielenia zboża i nie oddać Niemcom, ukrył go za domem w szopie. Tam zbudował stertę z patyków, która wyglądała jak ściana. A nad stertą zrobił piętro i założył deskami. Przystawiliśmy drabinę na piętro, odsuwaliśmy deski, wchodziliśmy do środka i mełliśmy zboże. Do tego była angażowana cała rodzina. Ja z mamą mełłam, a siostra Zośka lub tata pilnowali przy drodze, czy nie idzie jakiś Niemiec albo granatowa policja. Raz mieliśmy namełtą mąkę dla świń w worku w sieni. Przyszła granatowa policja, jeden z nich włożył rękę do worka i wyciągnął pełną garść mąki i pyta – Gołąb co to jest, gdzie macie młynek? Tata mówi, że zboże zostało zmełte w młynie i stamtąd przywiezione. Tak można było robić. W taki sposób uniknęliśmy rewizji. Świnie chowali wszyscy we wsi, bo trzeba było oddawać je na wyżywienie wojska niemieckiego tzw. kontyngent. Wszystkie były kolczykowane. Trzeba było się rozliczyć dając Niemcom tyle świń ile dostało się kolczyków. Za oddaną świnię wypłacali w towarze. Można było otrzymać buty, garnki lub wódkę. Pamiętam, przez żniwa była u nas mała, nielegalna świnia. Tata zbił z desek pakę dla niej i zaniósł przed dom do mondela, dobrze obstawiając snopkami. Jak tylko trochę podrosła, zrobił jej miejsce w sąsieku w stodole. Od boiska (przestrzeń między sąsiekami – przyp. Kronika) były drzwiczki do sąsieka. Po otwarciu widać było tylko słomę. Ale nad drzwiczkami było piętro założone słomą lub sianem. Ściany obłożone były słomą co wyciszało chrząkanie świń. Gnoja praktycznie się nie wyrzucało, tylko dokładało się słomy, a porządek robiło się dopiero po zabiciu. Zwierzę rosło, a światła dziennego prawie nie widziało.

Opyrchałowa podkreśla, że zawsze, niezależnie od okoliczności sił dodawała jej rodzina, najpierw rodzice, później jej własne dzieci i wnuczęta. – Człowiek może wiele wytrzymać, byle nie tracił wiary. Z pomocą Bożą z pandemią też sobie poradzimy – twierdzi dziewięćdziesięciolatka.

W tekście wykorzystano obszerne fragmenty książki „Klecza w latach 1939-1945” autorstwa Bogdana Szpili i Krzysztofa Opyrchała.

google_news
1 Komentarz
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
pozazdrościć pamięci
pozazdrościć pamięci
1 rok temu

Pandemię dziewięćdziesięciolatka niepotrzebnie dodała na końcu, pomocnicy zasadniczy są inni.