Bielsko-Biała Cieszyn Kultura i rozrywka Żywiec Sucha Beskidzka Wadowice Oświęcim

Z cyrku do… kościoła

Określenie „człowiek orkiestra” pasuje do niego jak do mało którego muzyka. Władysław Biedrawa gra z jednakową wprawą na wszelkiego rodzaju instrumentach dętych, strunowych, klawiszowych i perkusyjnych. Mówią o nim, że jednocześnie potrafi używać trzech różnych, ale on sam ze śmiechem wyznaje, że nie dorósł do legendy, bowiem obsługuje tylko dwa na raz – trąbkę i organy.

W rodzinnej Sidzinie Władysław Biedrawa znany jest przede wszystkim jako organista w miejscowym kościele, trębacz uświetniający ceremonie pogrzebowe i instruktor muzyczny w ośrodku kultury. Ale to wszechstronny muzyk, który grał w różnego rodzaju zespołach i orkiestrach w całej niemal Europie, a niekiedy także na innych kontynentach. Nieobcy jest mu żaden gatunek muzyczny, choć najbardziej ukochał jazz. Tęsknota za krajobrazami i zapachami, wśród których dorastał, skłoniła go, by powrócił do małej ojczyzny. Ale nie wiadomo, czy niespokojny duch nie pchnie go ponownie w odległe kraje. Jak sam wyznaje, nigdy nie potrafił zbyt długo wytrzymać w jednym miejscu. Pracę zmieniał średnio co cztery lata.

MUZYK CYRKOWY

Po ukończeniu Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Nowym Sączu miał zamiar kontynuować edukację w Krakowie lub Katowicach, ale za namową kolegi wybrał Warszawę. – Potem trochę tego żałowałem i po roku chciałem nawet zmienić uczelnię, w końcu jednak postanowiłam zostać. Mimo to nadal uważam, ze powinienem był pójść na Akademię Muzyczną w Katowicach, jedyną, która miała wydział muzyki rozrywkowej, a taka zawsze najbardziej mnie pociągała, zwłaszcza jazz. Na warszawskiej nie było nawet z kim założyć big bandu, udało nam się stworzyć tylko czteroosobowy zespół. Grałem w nim na trąbce – opowiada Władysław Biedrawa.

W Warszawie nie brakowało jednak klubów jazzowych, w których sidzinianin spędzał sporą część wolnego czasu i poznał wielu znanych muzyków, między innymi Tomasza Stańkę. Choć z przyjemnością wspomina tamte lata, po studiach nie zdecydował się pozostać w stolicy. – Nie widziałam przyszłości w wielkim mieście. Byłbym tam nikim, więc postanowiłem wrócić do Sidziny i uczyć muzyki w szkole – mówi. W rodzinnej wsi wziął ślub z miejscową dziewczyną, lecz mimo to jego plany ustatkowania się i prowadzenia nudnego życia nauczyciela spełzły na niczym. Kiedy jego promotor z Akademii Muzycznej zadzwonił i zaproponował mu grę w orkiestrze cyrkowej, Władysław Biedrawa niewiele myśląc wrócił do Warszawy. Zawsze bowiem marzył o wojażach po świecie, a taka praca dawała mu na nie szansę.

KONTRAKT W CIEMNO

Z początku grywał w polskich cyrkach, wybierając co roku inny region naszego kraju, by zwiedzić wszystkie jego zakątki. W 1989 roku, podczas występów w Gdańsku, dostał ofertę wyjazdu do Monachium. Miał się znaleźć w składzie orkiestry jednego z największych cyrków w Europie – Krone. W owych czasach była to propozycja nie do pogardzenia. – Oczywiście przystałem na nią, ale praca okazała się niełatwa. Nie dość, że przypadła mi w udziale trudna rola prowadzenia orkiestry, to jednocześnie byłem w niej jedyną osobą grającą na trąbce. A jest to instrument, który w cyrku ma najwięcej do roboty. Poza tym co miesiąc musieliśmy mieć nowy program. Ostatniego stycznia gra się stary, zaś pierwszego lutego już całkiem nowy. A zanim się go wprowadzi, trzeba jeszcze znaleźć czas na próby z artystami cyrkowymi. Ciężko było zwłaszcza na początku, gdy żaden z nas nie znał języka niemieckiego ani nawet angielskiego. Za tłumacza służył nam stajenny, który z powodu lingwistycznej przewagi nad nami chodził dumny jak paw – kontynuuje opowieść Władysław Biedrawa. Sidzinianin szybko nauczył się porozumiewać po niemiecku i dzięki temu udało mu się zatrzymać w Cyrku Krone na dłużej. Działał w nim przez cztery sezony, w międzyczasie występując w Polsce, a jednego roku w Danii.

Pewnego razu, gdy wybrał się na piwo do monachijskiego Hofbräuhaus, poznał miejscowych muzyków, którzy poszukiwali pianisty do bawarskiej orkiestry. – Zapytali, czy umiem grać na instrumentach klawiszowych. Gdy przytaknąłem, powiedzieli, abym przyszedł następnego dnia, a podpiszą ze mną kontrakt. I rzeczywiście to zrobili, nie sprawdzając nawet, jak radzę sobie na pianinie! Wcześniej słyszeli tylko moją grę na trąbce i widzieli, że doskonale czytam nuty – wspomina Władysław Biedrawa. Orkiestra grywała w czasie licznych wydarzeń w całych Niemczech i poza ich granicami. Specjalizowała się zwłaszcza w obsłudze imprez odbywających się w ramach Oktoberfest, czyli dożynek chmielnych wywodzących się z Bawarii, lecz organizowanych obecnie w wielu krajach. Sidzinianin był z nią w różnych częściach Europy, a nawet w Brazylii i Stanach Zjednoczonych.

STRACH PRZED TSUNAMI

Po czterech latach nadszedł czas na kolejną zmianę. Władysław Biedrawa wrócił do Sidziny, gdzie zrobił sobie roczną labę. – Jakoś nigdy nie musiałem starać się o pracę, zawsze to ona mnie szukała. Zatem gdy nikt nie dzwonił do mnie z żadną ofertą, ja również nie podejmowałem kroków, by coś sobie znaleźć. W końcu propozycje same zaczęły napływać. Z domów kultury i nie tylko. Podjąłem się prowadzenia orkiestr dętych w całej okolicy, młodzieżowego big bandu w Jordanowie, grywałem też na weselach. Aż w dwa tysiące piątym roku znowu pojawiła się możliwość wyjazdu za granicę, tym razem na Majorkę, do miejscowości Paguera – opowiada muzyk. W Sidzinie był już wtedy osiem lat, co wydawało mu się nieprawdopodobnie długim okresem, toteż bardzo chętnie skorzystał z nadarzającej się okazji zmiany otoczenia. Tym bardziej, że na Majorce miał zarabiać grając w zespole jazzowym, czyli robiąc to, co lubił najbardziej.

– Zamieszkałem tam nad samym morzem, praktycznie na plaży. Trudno mi się było do tego przyzwyczaić. Z początku miałem koszmary, że nadejdzie tsunami i nas wymiecie, zanim zdążymy choćby pisnąć – ze śmiechem mówi Władysław Biedrawa. Kontrakt opiewał na rok, ale ponieważ znacznie wcześniej doszło do rozłamu w zespole, przygoda zakończyła się już po czterech miesiącach. Dla wszystkich prócz sidzinianina. Choć dostał bilet powrotny do kraju, nie zdecydował się z niego skorzystać. – Był dziesiąty czerwca, lato dopiero się zaczynało. Uznałem, że zasłużyłem na wakacje w gorącym klimacie. I zostałem na… pięć lat, z roczną przerwą na wyjazd do Francji, gdzie znów grałem w cyrku – relacjonuje Władysław Biedrawa.

KONCERT Z PLÁCIDO DOMINGO

Na Majorce imał się różnych związanych z muzyką zajęć. Najpierw zatrudnił się w klubie nocnym jako wokalista. – Nie mam wielkiego głosu, ale jeśli muszę, to śpiewam. Na przesłuchaniu w tym lokalu zrobiłem na tyle dobre wrażenie, że mnie przyjęli. A potem dzięki różnym znajomościom zasiliłem kilka zespołów, toteż w prawie każdy dzień tygodnia grałem gdzie indziej, z innymi muzykami. Przeważnie w hotelach, choć z grupą klezmerską występowałem też na festynach. Zatrudniłem się również na pół etatu w sklepie muzycznym jako stroiciel fortepianów. Ale wytrzymałem tam tylko dziewięć miesięcy, bo było to bardzo nudne zajęcie – wyznaje sidzinianin.

Przeżył tam też flirt z muzyką klasyczną – grał w orkiestrze symfonicznej i śpiewał w chórach. Wystąpił w dwóch operach Giuseppe Verdiego: „Traviata” i „Aida”. Jednym z najważniejszych wydarzeń kulturalnych, w których wziął udział w owych czasach, był koncert wybitnego tenora Plácido Domingo w stolicy Majorki. – Śpiewałem wówczas z chórem filharmonii w Palma de Mallorca. W orkiestrze też było paru Polaków. Jak pamiętam, pierwszą skrzypaczką była pani Basia z Sosnowca, a na kontrabasie grał muzyk imieniem Wojciech. Plácido Domingo okazał się bardzo sympatycznym, niezmanierowanym człowiekiem, żartownisiem, łatwym we współpracy. Ale nie mam żadnego zdjęcia z nim ani jego autografu, bo nie kolekcjonuję takich pamiątek. Nie przywiązuję do tego wagi, gdyż w czasie moich podróży spotkałem wiele znanych osób, a także mnóstwo muzyków, którzy nigdy nie zdobyli dużej popularności, lecz grali lepiej niż niejeden z tych najsławniejszych – wspomina sidzinianin.

NARODZIĆ SIĘ NA NOWO

W każdym kraju, w którym pracował, Władysław Biedrawa szybko zaczynał się czuć jak u siebie w domu. Z łatwością przychodziła mu nauka języków i nawiązywanie kontaktów z cudzoziemcami, wszędzie delektował się lokalnym smakami, widokami i zapachami. Zawsze jednak chętnie wracał do Sidziny, by nacieszyć się towarzystwem najbliższych i przyrodą rodzinnych stron. Wydaje się, że osiadł w tej wsi już na dobre, gdyż od lat pozwala sobie tylko na krótkie wyjazdy zagraniczne. Z jednej strony cieszy go ta stabilizacja, z drugiej trochę męczy. – Czasami wydaje mi się, że najchętniej zrezygnowałbym z imienia i nazwiska, bo za nimi ciągnie się historia i wyjechałbym stąd, by niejako narodzić się na nowo – wyznaje. Choć bowiem Sidzina jest bliska jego sercu, pozostaje w niej outsiderem, zawsze trochę odstającym od innych mieszkańców wsi, nie angażującym się w lokalne sprawy, nie dającym się wciągać w miejscowe plotki i spory. 

google_news