Kultura i rozrywka Sucha Beskidzka

Ogród jak z bajki

W lesie rosnącym na zboczu góry w Makowie Podhalańskim stworzyli własny raj na ziemi. Ogród pełen najprzeróżniejszych roślin i ptaków, oazę spokoju w pędzącym świecie. Miejsce tak czarowne, że nie wyobrażają sobie dłuższego z nim rozstania. Spędzają w nim niemal cały wolny czas, nawet urlopy.

Pochodzący z Krakowa Tadeusz Pregler już w dzieciństwie poznał i pokochał Maków Podhalański, ponieważ jego wuj, ksiądz Teofil Kurowski do 1962 roku był proboszczem tamtejszej parafii. W tym samym czasie chłopca zafascynowało również ogrodnictwo, któremu z pasją oddawała się jego babcia. Ale minęły dekady, zanim udało mu się połączyć miłość do małego miasteczka nad Skawą z fascynacją roślinami ozdobnymi. 10 lat temu on i jego żona Anna wybudowali w Makowie dom, po czym zaczęli tworzyć wokół niego ogród.

– Najpierw urządziliśmy dwie rabaty tuż pod oknami. Z początku pomagałam w tym bez przekonania, bo wtedy jeszcze nie lubiłam dłubać w ziemi. Dopiero kiedy zobaczyłam efekty tej pracy, zaczęło mi się to podobać. Teraz nasz ogród jest miejscem, gdzie wypoczywam i odżywam. Nie tylko wtedy, gdy mogę tylko cieszyć oczy jego widokiem, ale również wówczas, gdy w nim pracuję – mówi Anna Pregler. – Gdy sobie pomyślę, że moglibyśmy nadal mieszkać w Krakowie i wyjeżdżać na łono natury tylko w weekendy, już sobie nie jestem w stanie tego wyobrazić.

Małżonkowie mieli z początku nikłą wiedzę na temat ogrodnictwa. Po części czerpali ją z programów telewizyjnych i Internetu, ale głównie na własnych błędach uczyli się, jak pielęgnować rośliny i w której części ogrodu je sadzić, by zapewnić im najlepsze warunki. A przede wszystkim, jak sprawić, by rosły na pokrytym kamieniami i gliną południowym stoku o dwudziestoprocentowym nachyleniu. Anna i Tadeusz Preglerowie odkryli na to własny sposób.

– Nie kopiemy otworów, aby wypełnić je dobrą ziemią, jak to robią inni. Po prostu sadzimy rośliny i czekamy dwa, trzy lata, czy się przyjmą. W ten sposób następuje naturalna selekcja, a te krzewy i byliny, które się tutaj zaaklimatyzują, rozrastają się aż za bardzo – wyjaśnia Tadeusz Pregler, a jego żona dodaje: – My zaś ćwiczymy najważniejszą cechę dobrych ogrodników, czyli cierpliwość. Ale choć nie jest to miejsce przyjazne dla roślin ozdobnych, nie oddalibyśmy go za nic. Bardzo je pokochaliśmy.

Preglerowie nie do końca zdają się jednak na wytrzymałość roślin. Ułatwiają im aklimatyzację, dodając do gleby nawóz, a także korę, której rocznie zużywają aż 2 tony! Nigdy też nie załamują rąk, jeśli mimo wszelkich zabiegów sadzonki uschną. Wręcz przeciwnie – cieszą się, że mają okazję do nowych nasadzeń… Ale w gruncie rzeczy niewiele jest roślin, które się u nich nie przyjęły – to głównie clematis (powojnik) i lawenda.

Wszystko w ogrodzie robią sami, łącznie z projektowaniem poszczególnych jego części oraz tworzeniem kompozycji roślinnych. To zresztą przychodzi im z największą łatwością, gdyż obydwoje mają wrodzony talent plastyczny i są absolwentami Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Ogród podzielili na koła wytyczone kamiennymi dróżkami, a każde z nich zawiera nie więcej niż pięć różnych, pięknie dobranych gatunków roślin. Przestrzenie pomiędzy okręgami też zostały ciekawie zaaranżowane, a całość sprawia wrażenie labiryntu. Aby odkryć jego uroki, trzeba przejść wszystkimi alejkami, bo za każdym zakrętem odsłania się inny widok. – Bez tego miejsca nie możemy żyć. Nie wyjeżdżamy stąd na wakacje, bo nie czujemy takiej potrzeby. Gdy bierzemy urlop, jeździmy tylko po najbliższych okolicach, nie dalej niż na Podhale czy Orawę – zgodnie zapewniają Preglerowie.

Ogród pokochały również ptaki. Można w nim spotkać kilkadziesiąt różnych gatunków tych skrzydlatych stworzeń. Niektóre tam gniazdują, inne tylko się stołują. – Sikorki i sierpówki siadają na parapecie, stukają w szybę i zaglądają do pokoju. Kiedyś, gdy przyjechali moi znajomi, usiedliśmy przy oknie z widokiem na karmnik. W milczeniu obserwowaliśmy przylatujące do niego ptaki. Po jakimś czasie koleżanka stwierdziła: „Wiesz co? To jest lepsze niż telewizja!” – opowiada ze śmiechem Anna Pregler.

W ogrodzie nietrudno się natknąć również na wiewiórki, które kiedyś osiedliły się nawet w jednej z ptasich budek lęgowych. Zza ogrodzenia zaglądają do niego sarny i borsuki, niekiedy także lis. Przychodzą w nocy, kiedy nie odstrasza ich strażnik posesji – budzący respekt, choć łagodny olbrzym Rodo. To pies rasy leonberger, którego imię odzwierciedla miłość jego pani i pana do roślin. – Rodo jest po prostu skrótem od nazwy rododendron. Gdybyśmy mogli mieć jeszcze dziecko, z pewnością też nosiłoby kwiatowe imię. Może Hiacynt albo Konwalia – śmieje się Tadeusz Pregler. 

google_news